Rozdział 4

380 25 0
                                    



Mila

Po spacerze przez miasto dotarłam w końcu na miejsce, okolica raczej odludna a budynek wyglądał jak stary magazyn z czerwonej cegły. Trzy piętrowe wielkie gmaszysko i o dziwo podług reszty miasta bardzo zadbane. Żadnych samozwańczych bazgrołów na ścianach budynku. Teren uprzątnięty a w około dużo zieleni. Nie ma co się dziwić, że mój brat wraz z przyjaciółmi tu mieszka. Na pewno nikt obcy nie wchodzi im w drogę. Ciekawe jak jest w środku skoro z zewnątrz wygląda tak luksusowo.

Gdy rozglądam się dokoła słyszę raban - coś upada, ktoś kogoś popycha, dużo hałasu i zamieszania. Z hukiem otwierają się drzwi i wypada z nich pięciu mężczyzn, którzy zachowują się jak małe dzieci. Jeden drugiego szarpie, ciągną się za włosy, przepychają słownie. Zauważam na przodzie mojego brata.

Colin to wysoki facet, ma 190 cm wzrostu, kasztanowe krótkie włosy, brązowe oczy i ostrą, kwadratową linię żuchwy. Jest ode mnie starszy o cztery lata. Zawsze mogłam na niego liczyć. Robił prawie wszystko o co go poprosiłam. Gdy tylko z Lilką wpadłyśmy na genialny pomysł farbowania włosów henną, a później rozjaśniania ich tlenioną wodą stał na straży naszych poczynań. Patrzył na nas wielkimi oczyskami i stanowczo nie zgadzał się z naszą chwilową głupotą. Był nieprzejednany, na nic zdawały się smutne miny, czy perfidne szantaże. Jego nie, zawsze znaczyło nie. Oczywiście i tak robiłyśmy po swojemu, nawet jak skutek był przewidywalny, mało przejmowałyśmy się konsekwencjami. – A nie mówiłem, że tak będzie – znałyśmy ten tekst na pamięć, a jednak w żaden sposób nie hamował naszych szalonych pomysłów.

Colin zawsze bardzo mnie kochał i dbał o mnie tak, jak umiał. Nie czuję się dobrze z tym że go od siebie odsunęłam. Musiałam poukładać sobie w głowie pewne sprawy. Po prostu naprawić swoją duszę. Postanowiłam wynagrodzić bratu czas mojej nieobecności jak umiem najlepiej - będę gotować mu jego ulubione przysmaki. Nic nie działa na mężczyznę tak jak dobry obiad.

***

Za moim bratem wypada Maniek. Kolega o sympatycznej aparycji, niezbyt wysoki blondyn o niebieskich oczach, który krzyczy do reszty by się ogarnęli. W tym samym momencie któryś z chłopaków ciągnie go za włosy i drze się do ucha by nie gwiazdorzył, bo i tak nie ma u mnie szans. Mimo tych przepychanek wyswabadza ramię z uścisku kolegi. Podchodzi do mnie kłania się, chwyta za dłoń i przedstawia – Jestem Mariusz Kowal, miło mi.

Maniek jak i reszta chłopaków jest w wieku mojego brata, chociaż teraz trudno w to uwierzyć. Niby dorośli faceci a zachowanie jeszcze wyjątkowo niedojrzałe. Podobno głosem rozsądku tej watahy jest właśnie Maniek. Nie dziwię się, on już wrażenie sprawia dobre. Wzrok ma przenikliwy i odpowiedzialny.

Po dalszych wygłupach panów następny w kolejce do ucałowania mej dłoni stawił się Wojtas. Wysoki chudy niczym patyczak, rudawy ze zbyt przydługimi rękoma i chaosem na głowie. Wzrok miał rozbiegany, a wyraz twarzy głupkowaty. Z miejsca poczułam do niego sympatię. Sam o sobie powiedział: - Jestem człowiekiem niosącym radość i ukojenie. Odważnie. Pomyślałam, że albo żartuje, albo faktycznie ma o sobie tak wysokie mniemanie. Wojtas czyli naprawdę Wojtek Kamyk pełnił rolę klauna w tej grupie. Stale się uśmiechał, rozbawiał towarzystwo, rzadko bywał smutny, można nawet zaryzykować stwierdzenie, że to wieczny optymista, którego natura obdarzyła w radosne usposobienie.

I następny - Sebastian Bąk, czyli Seba. Gdy przedstawiał się miał ponury wyraz twarzy i mrukliwy ton głosu. Jednym słowem mówiąc ponurak. Kiedy był zadowolony można było zaobserwować, że unosi się kącik jego ust ku górze. Przeciętnej urody, wysoki jak mój brat, w typie mięśniaka. Włosy nosił długie, ale spięte w kucyk, a oczy miał czarne i czujne. Miałam wrażenie, że ten facet wie o wszystkich moich tajemnicach, przebywanie w jego towarzystwie dawało jednak poczucie bezpieczeństwa. Seba był opoką spokoju i amortyzował całe to swoje towarzystwo.

Na końcu tych przepychanek pojawił się facet doskonały. Patrzyłam na niego jak oniemiała. W życiu nie widziałam nikogo tak przystojnego. Po prostu idealny, mój wymarzony typ.

Adrian Walczak typ niegrzecznego i niedostępnego mężczyzny. Trochę niższy od Colina ale równie dobrze zbudowany. Świetnie podkreślał to opinający podkoszulek. Ciemne włosy wygolone po bokach, czarne jak noc oczy, opalony, lekki zarost na twarzy, ciało wytatuowane. Boże... Adin, o nic mnie nie pytał a ja już nie wiedziałam, jak się zachować. Pociły mi się dłonie, przełykałam nerwowo ślinę, powtarzałam w myślach - no powiedz coś idiotko. Adin ściskał mi dłoń i patrzył na mnie z cwaniackim uśmieszkiem. To był uśmiech, który topił serca lód każdej kobiety. Magnetyczny, kuszący, uwodzicielski. Sama byłam zdziwiona własną reakcją. Do tej pory, po tym co wydarzyło się w moim życiu, o nikim nie potrafiłam myśleć w kategorii seksualnej atrakcyjności. Aż do teraz. Nawet moje ciało reagowało jakoś inaczej, dziwnie. Czekało na coś, a raczej na kogoś.

- Mila – na imię mam Mila, wykrztusiłam w końcu. – A ja Adin. Mam nadzieję, że przyjechałaś na dłużej. Czułam na sobie jego świdrujący wzrok.

- Tak na dłużej. Oczywiście jeśli to wam nie przeszkadza – nerwowo przełknęłam ślinę i ostatnie zdanie.

- Ależ skąd, z chęcią cię bliżej poznamy. Colin sporo o tobie opowiadał. Zrobiłam minę słodkiej idiotki i skinęłam głową. On pewnie myśli, że ja nie potrafię trzech zdań do kupy sklecić. Żałowałam w myślach samej siebie. Nie ma co, wywarłam na nim pewnie piorunujące wrażenie – pomyślałam z ironią. Jako dziewczyna z zerowym doświadczeniem w sprawach damsko- męskich i bagażem chujowych zdarzeń w życiu próbowałam nabrać dystansu do rozmowy sprzed chwili. Chociaż próby te nie były zupełnie udane.

Moje rozmyślania przerwał dużo starszy od reszty chłopaków facet, który podszedł, odepchnął Adina i wziął mnie w niedźwiedzi uścisk. Gdy dusił mnie w swych ramionach wykrzyczał mi entuzjastycznie do ucha. – Cześć. Jestem gruby właściciel przybytku zwanego Podziemie oraz szef i przyjaciel tej bandy przygłupów. Gruby faktycznie był gruby. Niski mężczyzna z wielkim odstającym brzuchem, łysiejący o serdecznie wyglądającej twarzy. Musiał mieć silny charakter skoro udało mu się zapanować nad tą bandą. Gruby jak przystało na szefa był w garniturze. – Witaj w domu dziecino – krzyczał radośnie prowadząc mnie do środka Podziemia. Poczułam ciepło na sercu, a w oczach zagościły łzy wzruszenia. - Dziękuję bardzo za tak miłe przyjęcie – powiedziałam. - No co ty dziecino, przecież jesteśmy rodziną. Colina rodzina to i nasza rodzina. – Jasne, że jesteśmy - uśmiechnęłam się powstrzymując chęć rozpłakania się.

Gruby w rzeczywistości nazywał się Bogdan Skowron i tak naprawdę kierował każdym szemranym interesem w Wałbrzychu. Bez jego wiedzy oraz zgody nie zrobiono w tym mieście zupełnie nic. Facet miał oczy dookoła głowy. Jego wątpliwa, choć przyjazna aparycja wielu myliła. Był dobrym człowiekiem z własnym kodeksem postępowania i oryginalnym, rzadko spotykanym kręgosłupem moralnym, ale gdy zaszło się jemu za skórę można było doświadczyć niewyobrażalnego gniewu. Dlatego nikt mu raczej nie podskakiwał. Żaden człowiek przecież nie chciałby skończyć sześć stóp pod ziemią.

PODZIEMIEOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz