Rozdział 14: Kurs w jedną stronę

88 13 2
                                    

Rawena

Nigdy więcej nie dam się wsadzić na żaden statek.

Z tą niewypowiedzianą na głos obietnicą schodzę z pokładu w Bayfell. Dobrze jest poczuć stały ląd, który nie kołysze się na falach jak sierota.

Bayfell bardzo przypomina Chelthon. Jest jednak większe i bardziej zaludnione, o czym wspomniał Rochenton, jakby czuł się w obowiązku pilnowania mnie i rozmowy ze mną. Zaczynam podejrzewać, że może w liście od Cravena było coś o sprawowaniu opieki, ale tego się nie dowiedziałam. Zostałam jednak zapewniona, że zaraz po dopłynięciu dostanę konia na dalszą podróż. To również jest zasługa profesora, jak gdyby nie wystarczyło mu, że załatwił mi darmowy rejs i pozwolił odejść.

Jakie konsekwencje go za to czekają? Jego i Velesa, bo przecież musiał wiedzieć, że odchodzę, skoro oddał mi moje rzeczy. Nie powiedzieli o swoich planach Byronowi, a ten na pewno ma im to za złe. Czy w takim razie wyśle kogoś, by ściągnął mnie z powrotem?

Oby nie, bo marny będzie los tego kogoś.

Według wskazówek Rochentona docieram do stajni po południowej stronie miasteczka. Tam odnajduję człowieka imieniem Diaspor. Przygotowanie wierzchowca do jazdy zajmuje mu niewiele czasu i już po kilkunastu minutach siedzę na siwej klaczy, zmierzając na północ do Kilhelm.

Wybieram główną drogę, tutaj nikt nie zwróci uwagi na moje białe włosy, jeśli tylko je dojrzy. Tutaj nikt nie zatrzyma się, bo uzna, że skądś mnie zna. Tutaj znów jestem duchem.

Niewiele osób dociera ze mną do Kilhelm

Ups! Ten obraz nie jest zgodny z naszymi wytycznymi. Aby kontynuować, spróbuj go usunąć lub użyć innego.

Niewiele osób dociera ze mną do Kilhelm. Szybko jednak znikają mi z oczu i zostaję sama. Dosłownie sama, bo miasteczko wygląda na opuszczone. Tylko w niektórych oknach płonie świeca. Klacz nastawia uszu, niespokojnie porusza łbem oraz chrapami. Uspokajam ją głosem i każę iść dalej. Oglądam budynki z kamienia, w ciemnościach doszukuję się zniszczeń, ale domy zdają się nienaruszone. Okna nie są zbite, w dachu nie ma dziur, nigdzie nie walają się gruzy. Po prostu nikt z nich nie korzysta.

W połowie drogi słyszę czyjąś rozmowę, a raczej pijacki bełkot. Wyjeżdżam zza rogu i moim oczom ukazuje się dwóch chudych mężczyzn z kuflami piwa w dłoni. Ciepłe światło wypadające z okna sąsiedniego budynku oświetla ich blade, zmarznięte twarze. Nad ich głowami wisi szyld karczmy oraz informacja o dostępności pokoi.

Zostawiam konia przy wejściu na rozłożonym na śniegu sianie i postawionym obok wiadrze z wodą. Klacz od razu zabiera się za jedzenie, a ja ruszam do budynku. W środku jest przyjemnie ciepło, pachnie pieczoną rybą oraz tymiankiem. Omiatam spojrzeniem wnętrze. Prawie wszystkie stoliki są puste. W kącie bliżej ognia siedzi dwóch facetów, po drugiej stronie trzech gra w karty, a przy samym barze widzę jednego schlanego kolesia. Gdy staję tuż obok dociera do mnie, że śpi na siedząco i wystarczyłby podmuch wiatru, by spotkał się twarzą z podłogą.

Wyobrażenie sobie tego jest całkiem zabawne.

– Co przywiało tutaj taką ładną buźkę?

Odwracam głowę w kierunku, skąd dobiega czyjś głos. Za ladą pojawia się kobieta w poplamionym fartuchu. Jest pulchna, czarne włosy związała w gładkiego kucyka, lecz kilka malutkich kosmyków sterczy nad jej dużym czołem. Patrzy na mnie, opierając się przedramieniem o blat.

Płomienie | Drakara tom 1Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz