Część VI: Skrycie w zaświatach, Rozdział 3

8 1 0
                                    

Autobus, który przewiózł Andrzeja z Odesan do Sere, był przedziwną mozaiką starożytnych jak i całkiem nowych części. Te dawne były zniszczone, te współczesne niezgrabne, nic nie wydawało się do końca dobre, ale po złożeniu w całość jakimś cudem działało, dając kolejny dowód talentu Kwitańczyków. To była ta „stara magia", pielęgnowana pokoleniami sztuka, którą się szczycili.

Wysiadłszy z trzęsącej się maszyny, Andrzej od razu podążył wąskimi uliczkami wiodącymi pod górę, nie przejmując się, że nie wiedział, gdzie dokładnie iść. Wszystko, co się tam mieściło, można było zwiedzić podczas jednego spaceru. Zabudowania Sere, jednego z wielu miniaturowych miasteczek upchniętych między kwitańskim wybrzeżem a górami, okrywały stoki paru sąsiednich pagórków, ale tylko ukształtowanie terenu nie pozwalało objąć wzrokiem całej miejscowości naraz.

To było odludzie, prawie koniec świata, z każdego innego cywilizowanego miejsca było tu daleko. Andrzej jednak w dalszym ciągu nie musiał obawiać się, że jego obecność przyciągnie szczególną uwagę. Mimo odosobnienia region, w którym ze szczególnym szacunkiem traktowano antyczną wiedzę, regularnie przyciągał podobnych badaczy i pasjonatów z całego świata – o ile tylko mieli dostatecznie wypchane portfele. A teczka Andrzeja była wypełniona wystarczająco, żeby negocjować z nawet najtrudniejszymi handlarzami. Zadbali o to urzędnicy samego króla generała, którzy rozumieli, że to konieczne.

Drożyzna nie tylko nie była przeszkodą, lecz wręcz ułatwiała zadanie. Ponieważ Andrzej podążał za tropem mającym solewskie pochodzenie, raczej nie groziło mu, że pomyli ślady, bo widok kogokolwiek stamtąd był wielką rzadkością. Dla większości Solwian już sama podróż na ten koniec świata była nieosiągalna, a tym bardziej owoce wiedzy i umiejętności ceniących się Kwitańczyków.

Nie zdradzał nikomu, czego w rzeczywistości szukał. Zachował się jak większość przybyszów z daleka, interesując się przede wszystkim warsztatami, jakie często skrywały się pod szyldami antykwariatów, bo w Kwitanii te dwie funkcje nierozerwalnie się łączyły. Znalazł pierwszy po nie więcej jak stu metrach spaceru.

Już z chodnika widział, że znalazł miejsce, o jakie mu chodziło, zupełnie inne od antykwariatu, w którym gościł poprzedniego dnia w Odesan. W tamtym wszystkie przedmioty były starannie wyczyszczone, nie do dotykania, nawet książki pozamykane w szczelnych przezroczystych pudełkach. Z kolei tu wystawione przedmioty dużo bardziej przypominały stertę rozsypujących się rupieci. Niektóre sprawiały wręcz wrażenie, jakby zostały pozszywane w ledwo funkcjonującą całość zwykłymi nićmi. Jednak, przewrotnie, to właśnie w tym sklepie okazywały się działającymi urządzeniami, a nie tylko kolekcjonerskimi eksponatami. Wybrane demonstrowały to wchodzącym, począwszy od wiatraka niosącego przyjemnie chłodne powietrze z głębi pomieszczeń. Lokal mieścił się w podcieniach, i byłoby w nim mało światła, gdyby nie kilkadziesiąt lamp w różnych stylach, które co do jednej ukazywały swoją sprawność.

W dodatku zarządzał tym miejscem mężczyzna, co z punktu widzenia Regijczyka również miało znaczenie – podświadomie oczekiwał, że rozmowa będzie łatwiejsza, choć w Kwitanii takie przeświadczenie często okazywało się złudne.

Wymienili rytualne pozdrowienia, jakimi witali się ludzie dla siebie nieznajomi, a Andrzej wyjął z bagażu przedmiot, z którego pomocą chciał naprowadzić rozmowę na właściwe tory.

– To prawda, że potraficie wszystko naprawić? – zapytał, podając antykwariuszowi małą kostkę, błyszczącą, ale czarną jak smoła.

Tamten wziął przedmiot w palce i obrócił kilka razy, uważnie studiując powierzchnię, choć trudno było na niej znaleźć coś do oglądania – była wszędzie tak samo gładka. Następnie przesunął reliktem tuż obok grającego cicho głośnika radiowego. Nie wywołało to efektu, równie dobrze mógłby to być kawałek skały wulkanicznej. Jednak Kwitańczyk rozumiał, że miał do czynienia z czymś więcej. Pokiwał głową.

– O nie, to nie dla takich jak ja. Ale... w Setan mieszka taka Perijanka. Mówią, że nawet kamień potrafiłaby włączyć.

Andrzej najpierw ucieszył się, jednak zaraz dopadły go wątpliwości. Wcale jeszcze nie było pewne, że to osoba, o którą mu chodziło. Choć nowa religia wyszła z Solwi, było coraz więcej Perijan z innych nacji, o czym sam się naocznie przekonał po drodze. Wspomniana kobieta nie musiała okazać się Solwianką.

– Jak ją znajdę?

– Ma na imię Spella. Trzeba pytać w bibliotece.

Zwątpienie wciąż rosło. Andrzej znał tak brzmiące słowo tylko w jednym kontekście – jako archaiczne regijskie określenie rzadkiego ptaka, jaskółki. Nie spodziewał się, by jakakolwiek Solwianka nosiła takie imię, ani by z własnej woli wybrała je na pseudonim.

Poza tym, jeśli była Perijanką, można było spodziewać się u niej przesadnej dumy, a wobec tego i rozdmuchiwania plotek na własny temat. W takim razie nawet jej renoma mogła być fałszywa.

Andrzej miał wrażenie, że od początku podróży różne drobne znaki wskazywały mu, że podążał złą drogą. Ale rozkazy były rozkazami, trzeba było sprawdzić tropy do końca i zdać raport.

– Jak znajdę tę bibliotekę?

– Bez problemu. Nie da się przeoczyć.

Boskość pojętaOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz