Rozdział 35

21 5 0
                                    

Nad domem publicznym zaczęły zbierać się czarne chmury. I na nieszczęście dla burdelu, niestety nie w postaci pogorszenia pogody. Scott nerwowo wiercił się za kierownicą niedaleko budynku obtoczonego wysokimi murami i wykonywał telefon za telefonem. Na miejscu pasażera siedział James, z powagą obserwował poczynania brata a z tyłu na siedzeniu towarzyszył im Vincent. Niezbyt przyzwyczajony do tylnych kanap, ale widząc rozdrażnienie i złość swojego szefa, grzecznie siedział i nie odważył się odzywać. Strach o życie Jessie również związywała mu struny głosowe w ciasny supeł, który nie pozwalał wypowiedzieć słowa. Po nim było widać ewidentny strach i stres. Natomiast na twarzy starszego Blacka gościła obojętność. Zarzucił maskę bierności, choć w środku miał ochotę rzucić się na pomoc swojej bratowej. Jednak pokładał w bracie nadzieje. Wiedział, że do środka nie dało się ot tak wejść i wyciągnąć stamtąd dziewczyny. To nie było takie proste. Dlatego w ciszy obserwował, jak jego młodszy brat kontaktuje się z poszczególnymi ludźmi, prosząc, a niekiedy nawet nakazując pomoc i zbiorową, natychmiastową mobilizację.

W końcu skończyła się fala połączeń i Scott ze znużeniem potarł czoło.

- Wtajemniczysz nas w swój plan? – spytał James. Razem z Vincentem znali tylko pobieżną wersję o wyswobodzeniu blondynki, o szczegółach jednak Black nie wspominał. Słysząc to pytanie, mężczyzna wyprostował się i obrzucił towarzyszy bacznym spojrzeniem.

- Oczywiście. Właśnie powiadomiłem kilkanaście osób, które pojawią się tu do godziny i będą robić za naszą osłonę.

- Osłonę? – jęknął Vincent z przestrachem, ale kolejne pytanie zadane przez Jamesa, przyćmiło jego zdziwienie.

- I co, pojawią się biznesmeni w garniturach gotowi na negocjację? – parsknął z kpiną. Jego brat uniósł jedną brew, obserwując go z wyższością. Kącik jego ust podniósł się, tworząc przebiegły uśmieszek.

- Albo jesteś głupi albo mało o mnie wiesz. – Głos Scotta owiany był tajemnicą do tego stopnia, że Vincent zadrżał a starszy Black przyjrzał mu się spod przymrużonych powiek.

- Dobra, zostawmy na razie temat obstawy. Przyjadą, i co dalej?

- Wejdziemy i wyciągniemy z tego bagna moją żonę – powiedział swobodnie. James zmarszczył czoło, patrząc na niego z niezrozumieniem.

- Tak po prostu?

- Tak po prostu – potwierdził młodszy Black. Nachylił się w stronę brata, otworzył schowek i bezceremonialnie wyciągnął z niej pistolet. Vincent zdusił w sobie jęk przerażenia, gdy jego szef z wrodzoną naturalnością przeładował pistolet, następnie go zabezpieczył, wyprostował się i schował go za paskiem spodni.

- Dla mnie też masz? – spytał z błyskiem w oku pasażer z przodu, zaintrygowany dojściami brata. Kierowca skinął jedynie w stronę schowka. Starszy Black nachylił się i wyciągnął z wnętrza jeszcze jeden pistolet. Wtedy Vincent nachylił się do przodu i spojrzał z przestrachem na swojego pracodawcę.

- Panie Black, czy takie rozwiązania są konieczne?

- Vincent, ktoś bezprawnie porwał moją żonę i przetrzymuje ją w tym miejscu wbrew jej woli – wycedził, rzucając swojemu kierowcy zimne spojrzenie. – Nie zgadzam się na taką zniewagę mojego nazwiska. Nie mają pojęcia, z kim zadarli...

Vincent był szczerze przerażony całą sytuacją, szczególnie wtedy, gdy w pobliżu ich samochodu zaczęły zatrzymywać się inne, z których zaczęli wysiadać przeróżni ludzie. Wielkie, wytatuowane bysiory, gostki spod ciemnej gwiazdy, typy z zakazanymi mordami. Kierowca z przekonaniem stwierdził, że poczeka na nich w samochodzie, więc Scott przekazał mu kluczyki i powiedział, że ma czekać z zapalonym silnikiem.

Układ 2Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz