Rozdział 31

1K 95 7
                                    

Zazwyczaj, normalną ludzką reakcją na strzały jest znalezienie dobrej kryjówki, by się przed nimi ustrzec oraz pomyślenie sobie, dlaczego, kruca fuksa, strzelają. Osobiście, w chwili obecnej, byłam ukryta całkiem dobrze, jak na panujące tu realia, jednak moje myśli były bardziej w stylu 'strzelajcie do nich, jak myśliwi do indyków w Święto Dziękczynienia'. O ile do indyków się strzela, bo nie wiem, nigdy nie pasjonowałam się tematem mordowaniem bydlatych ptaszysk. Może was to zdziwić, lecz nie byłam freakiem ornitologii. Kolejny godny podziwu fakt o mnie. Miałam ich więcej i nawet chciałam poopowiadać o nich więcej, jednak ktoś bezczelnie i obcesowo wtargnął do piwnicy, łamiąc przy tym drzwi. Albo kości. Jeżeli ten ktoś chciał mi pomóc, szkoda by było jego połamanych gnatów, za to jeśli planował mnie zgładzić, ten obrót spraw był dla mnie całkiem korzystny.

Wcisnęłam się jeszcze głębiej w zgrzybiałą, wilgotną ścianę i wsłuchałam w odgłosy kroków, które wciąż były zagłuszane przez krzyki i strzały z góry. Zaczęłam się modlić tak zagorzale, jakby stał nade mną satanista z zapaloną pochodnią opętany przez szatana i groził mi oddaniem w ofierze drakońskiej kozie.

Mrau.

Podeszwy butów uderzyły o beton, a mną wstrząsnął dreszcz. W piwnicy zapanowała cisza, przez którą zapomniałam o czymś tak trywialnym, jak oddychanie, ale spokojnie, jako osoba z chłodną głową szybko się zorientowałam, więc nie zdążyłam zmienić się w niedojrzałą śliwkę. Śliwkowe zombie. Wiem, kim będę w następne Halloween.

- Lori?- usłyszałam drżący i niepewny głos. Dałabym sobie rękę uciąć, że był to głos Nicka, no ale to zawahanie nie było w jego stylu. Tak jak surowe kurczaki nie są w moim. God, bless ovens. - Lori?! - tym razem słowa były wypowiedziane głośniej i dosadniej przedzierały się przez gęste powietrze.

- Larwa? - wychrypiałam, zapominając już całkowicie o leżącym na moich kolanach jedzeniu. - Ty podróbo makaroniarza, to ty? - zapytałam, czołgając się na kolanach w kierunku, z którego, miałam taką nadzieję, dobiegał głos Wildera. Usłyszałam westchnienie, coś pomiędzy ulgą a irytacją, i już wiedziałam, że to na pewno on. - Potato! - pisnęłam, na oślep szukając go dłońmi. Nie zachowywałam się zbyt racjonalnie, ale w tej chwili miałam przynajmniej kogoś, kto mógł posłużyć mi za tarczę. Zawsze coś.

Poczułam ciepłe, wielgaśne dłonie na obu ramionach, które zacisnęły się na pokaleczonej skórze i pociągnęły mnie w górę. Mimo to, nawet się nie skrzywiłam, dzięki buzujących we mnie endorfinach. Nim mogłam coś powiedzieć, zatkało mnie, gdy ciasno przylgnęłam do ciała Nicka. Nie wiem, co we mnie wstąpiło, ale po chwili wahania, objęłam go ciasno w pasie i zaciągnęłam miłym zapachem jego czystej koszulki. Oh, taki świeży.

- Cuchniesz. - burknął w moje w strączkowe włosy.

- A ty pachniesz proszkiem. Myślisz, że dlaczego jeszcze żyjesz, nosicielu kiły? - mruknęłam, upojona czystością. Tylko powierzchowną, bo wszyscy znamy Nicholasa. Yep. - A tak w ogóle, to jaki jest plan?

- Nie ma planu. - odparł prosto, całkowicie poza światem, w którym byliśmy.

- Hę? - odparła bystro pewna, że właśnie się ze mnie nabija.

- Ojciec jest od myślenia. Ja jestem tu od ratowania ciebie.

- Ale wiesz, że w ten sposób raczej za wiele nie zdziałasz? Poza tym, czy twój ojciec naraża swoje życie dla mnie? Znaczy, nie żeby mnie to dziwiło, patrz jaka jestem wspaniała i godna politowania, niemniej trochę to zaskakujące. Niepokojące także. - Nick zaśmiał się szorstko, odsuwając się ode mnie na wyciągnięcie rąk. Nie widziałam dokładnie jego oczu, ale byłam pewna, że czaiła się w nich kpina, typowa dla tego delikwenta.

Blind faithOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz