Rozdział 10

2.7K 147 25
                                    

Rozdział 10

“And I know that only one of us will survive

If I can’t save us I've got to save myself.”

Rozbudzając się, czułam się jak śmierć na alufeldze. Czy na czymś tam, nieważne, grunt, że wiadomo, co mam na myśli. Istotne jest to, iż nie zasłużyłam na tak straszliwą karę. Czy ja naprawdę byłam tak okropna, żeby od razu walić z grubej rury i wydobywać na światło dzienne obawy, które tkwiły na samym dnie mojego serca? No ja się pytam! Ćmy, te cholerne robactwo, w moim domu, przyniesione przez obrzydliwego karalucha – ludzie, każdy by tam padł. Zbyt dużo odpychającego dziadostwa, na którego widok człowieka mdli.

Słyszałam szmery, ale nie wiedziałam, czy powoduje je jedna osoba, czy może więcej. Cóż, byłam niemal pewna, że jest tu Jace, takie patologiczne wibracje  wyczuwa się w powietrzu niemal od razu. Chciałam otworzyć oczy, ale jeśli ktoś tu był oprócz nas, to nie mogłabym dać mu porządnie w twarz za to, co mi zrobił. Gościu urządził mnie na całego, zemdlałam przy nim! Że nie jestem teraz małym obłoczkiem unoszącym się nad moim, spopielałym przez wstyd, ciałkiem to się dziwię.

Nagle poczułam wbijający się w moje ramię palec, na co uchyliłam powiekę, by zobaczyć, go mnie tak perfidnie w nie tyka. Popełniłam błąd, bo przed moimi oczami rozpościerał się najokropniejszy widok, jaki tylko można sobie wyobrazić. Nie dalej, niż kilka-kilkanaście centymetrów od mojej twarzy znajdowała się morda Jace, który wlepiał we mnie te żabie gały. Wrzasnęłam, przy czym o mało nie spadłam z łóżka, co wielce rozbawiło Jace, który przytrzymał mnie, gdy byłam już na samej krawędzi. Bez dwuznaczności!

- Wszystko w porządku, nic ci nie jest? – zapytał, o dziwo, z pełną powagą. Gościu cierpiał chyba na rozdwojenie jaźni. Nie dalej, niż kilak minut temu próbował mnie zabić widokiem ciem, później się ze mnie nabija, a teraz martwi. Przy czym to ostatnie jest zdecydowanie najobrzydliwsze!

- Uh, odwala ci? – jęknęłam, wyrywając się z jego uścisku. Uścisku! Gah, ohyda. – Jude, don’t be afraid[1]. – mruknęłam, przecierając oczy, co chyba nie było zbyt dobrym pomysłem ze względu na to, że były pomalowane. Świetnie, teraz wyglądasz jak panda, Lori. Moje życie ssie, jakby to powiedział jeden z bohaterów mojego kochanego serialu. Widziałam wredny uśmieszek czyhający w kąciku ust Jace’a, więc, dla jego dobra, uniosłam ostrzegawczo palec. – Nie radzę.

- Cokolwiek powiesz. – powiedział to z pełną powagą, lecz już po chwili parsknął śmiechem. Walnęłam go w czoło, po czym podeszłam do małego lusterka leżącego na półce, by sprawdzić stan mojej twarzy. Zdziwiłam się, że nie pękło, serio. Zaczęłam chichotać razem z Jacem, który o mało się nie udusił.

- Palant. – powiedziałam, rzucając w niego małym pluszakiem centralnie w jego nos. – Yea, punkt dla Lakersów! – wykrzyknęłam, skacząc z dłonią wyciągniętą ku górze, co, jak się okazało chwilę później, nie było dobrym pomysłem.

- Cholera! Wilder, skieruj te swoje glonowe gały gdzie indziej, jeśli łaska. – warknęłam, poprawiając swoją sukienkę. Całe szczęście nie miałam już na sobie obcasów, w takim wypadku musiałabym jechać na ostry dyżur, bo pewnie Jace oberwałby nim… gdzieś. Całkiem przypadkiem, oczywiście. Hehehe… hehehehe.

- Fanka LA Lakers? Dziewczyno, powinienem cię właśnie zabić jako fan Celtów. – zignorowałam jego uwagę, w myślach jednak wbijałam mu szpilkę w oczy. Jako on mógł kibicować Bostonowi?! Ten zielony kolor był taki obrzydliwy… no, jak oczy Jace’a! Ta, ta znajomość od samego początku była przesądzona. Celtowie, CELTOWIE![2]

W czasie, gdy ja wyobrażałam sobie Jace z obcasem wbitym w tyłek, on przeszukiwał moje rzeczy, czym się nawet nie zainteresowałam, upojona tym drastycznym widokiem. Huhu, jestem ciekawa, jakby wyglądało podpalenie jego włosów. Od tej chemii, która jest w nich, pewnie od razu by wybuchły. W sumie szkoda, patrzenie na takie coś jest fascynujące. A przynajmniej tak sądzę. Jeszcze tego nie próbowałam. Można zacząć od tupeciku pana F. Też brzmi ciekawie.

Blind faithOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz