Rozdział 25

2K 134 11
                                    

Rozdział 25

 

Czy jeżeli jest się na tarasie z bardzo nieprzewidywalnym facetem, który nakrył cię na, prawie, szpiegowaniu, to ma się problem? Pragnę zaznaczyć, że ten taras jest cholernie wysoko. Na swoją obronę mam to, że nie węszyłam specjalnie. W każdym razie nie do końca. Miałam dobre intencje. Wyjątkowo.

- Ekhm, Jace? Ciućmoku? – skrzywiłam się, kiedy posłał mi wkurzone spojrzenie. – Ciućmoczku? Lepiej? W każdym razie, wiesz, zrzucanie mnie z tarasu nie jest dobrym pomysłem, bo, spójrz, przeżyliśmy tu piękne chwile, pamiętasz? Szampan, gwiazdy, ja wyglądająca jak milion dolarów… ah, cudowne. – zrobiłam dramatyczną przerwę, po czym uniosłam zaciśnięte w pięści dłonie w geście błagania i wybałuszyłam oczy. – Dlaczego chcesz to zniszczyć?! Dlaczego?! – włożyłam w swoją wypowiedź tyle desperackiego tragizmu, ile tylko mogłam, więc generalnie było go całkiem sporo, bo w dramatyzowaniu jestem całkiem niezła. Nie chwaląc się

Jace podszedł do balustrady, jednak ja zostałam jakieś trzy metry od niego, żeby w razie czego mieć czas na ratunek albo wbicie mu widelca w dłoń. Nie żebym miała widelec, ani cokolwiek innego, jak słoik z ogórkami, ale może w magiczny sposób zmaterializują się w moich dłoniach. Wtedy zaatakowałabym go widelcem lub rozbiła słoik na łbie. Ewentualnie zrobiłabym i to, i to.

- Lori…

- Wrzeszcz na ogórki! – wybuchłam, zanim mógł powiedzieć coś jeszcze, albo zanim mogłam pomyśleć. Jego głos wcale nie był wkurzony, nie mówił też ’zaraz sprawdzimy, czy masz moce Spidermana’. To deprymowało. – Um, wybacz, poniosło mnie. – zrobiłam niewinną minkę i zagryzłam dolną wargę. – Kontynuuj.

Jace westchnął przeciągle, ruchem ręki poprosił, bym podeszła bliżej, po czym odwrócił się z powrotem w stronę balustrady. Chyba popsułam moment, bo znów miał to zamyślone i nieprzeniknione spojrzenie, które powodowało, że miałam ochotę umieścić jego głowę w klozecie i poczekać, aż zmięknie i powie coś konstruktywnego. Nadzieja matką głupich.

- Możesz mieć mnie za… nieprzewidywalnego, ale nic ci nie zrobię. Nie potrafię.

- Mówisz to tak, jakby nie podobał ci się ten fakt. Bardzo to pokrzepiające. – prychnęłam, choć, nie oszukujmy się, nie byłam ani trochę urażona. Jednak jego oschły śmiech nie był zbyt przyjemny.

- Nawet nie wiesz. Byłoby prościej, gdybym cię nie lubił. – Zaraz zemdleję od nadmiaru romantyzmu. Facet zdecydowanie powinien zagrać bajkowego księcia czy coś, bo ma to we krwi.

- Błagam cię, nie można się oprzeć takiej perfekcji. – prychnęłam i zatoczyłam dłońmi wokół siebie, a Wilder zaśmiał się na to, choć tym razem był to szczery śmiech.

- Wiem. Przy tym ty wcale nie wierzysz we własne słowa. – powiedział, patrząc mi prosto w oczy, przez co czułam się, jakby wypalał mi jakieś otwory. Szybko odwróciłam wzrok i popatrzyłam w dół na samochody, które krążył po ulicach.

- Zimno mi. Jeśli chcesz mnie zmienić z mrożonkę to oznajmiam ci, że źle mi w sinym fiolecie.

- Lori, nie zmieniaj tematu. To jest to, prawda? Możesz być uszczypliwą, sarkastyczną i pewną siebie laską, ale to fasada. – odepchnęłam się od balustrady i dźgnęłam go palcem w klatkę.

- Myśl sobie, co chcesz, ja wiem, jaka jestem. I jestem taka, jaką mnie opisałeś, tylko że bez fasady. Może chcesz, żebym miała jakąś inną stronę, ale nie mam, okej?

- Oczywiście, że masz. – złapał mnie za ramiona i potrząsnął, jakbym była cholernym workiem kartofli, pyr, czy innego dziadostwa wyglądającego jak głowy trolli. – Wiesz, że jesteś ładna, mądra, zabawna, ale nie pojmujesz, że to nie opisuje ciebie w całości.

Blind faithOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz