Rozdział 23

2.1K 136 29
                                    

Rozdział 23

Poczułam lekkie drżenie łóżka, które wybudziło mnie z cudownego snu, w którym po zaledwie trzech miesiącach wyszłam z więzienia. Po chwili wibracje wzrosły na sile, łóżko zaczęło się trząść, a ja krzyknęłam w poduszkę.

- Trzęsienie ziemi! – przewróciłam się na brzuch, a raczej chciałam to zrobić, bo wylądowałam na dywanie, po drodze zahaczając ramieniem o szafkę nocną. Co dziwne, podłoga się nie trzęsła.

Z góry dobiegł mnie głośny śmiech, kpiący sobie ze mnie i mojej, uzasadnionej zresztą, paniki. Nie żeby w rejonie, w którym mieszkam, często występowały trzęsienia ziemi. Cóż, w sumie nigdy takowe nie miało miejsca, ale wziąwszy poprawkę na zmiany atmosfery i inne geologiczna dyrdymały, lepiej dmuchać na lód. Choć, jeśli mnie zapytacie, osobiście uważam stwierdzenie ‘dmuchać na rozgrzaną piankę’ za bardziej sensowne. Przynajmniej może nauczy to dzieci, że powinny chwilę odczekać, zanim pożrą garść słodkich pianek. Nie żebym coś o tym wiedziała.

Wciąż z zamkniętymi oczami i po omacku wspięłam się na łóżko, po drodze ponownie zahaczając o dębową szafeczkę. Schowałam głowę pod poduszkę, by zagłuszyć odgłosy i dać jasny znak, że chcę spać. Lucy chyba jednak nie skumała aluzji, bo zaczęła śpiewać melodyjnym głosem ‘Teenage dirtbag’ i skakać po łóżku. Starałam się to zignorować, ale drażniło jak słuchanie jęków w kabinie obok, kiedy człowiek po kilku kubkach kawy pragnie załatwić numer 1.

- Lu, możesz mi powiedzieć, co robisz w moim pokoju, w sobotę, zaznaczając, że jest to sobota przedświąteczna i jest godzina… - zerknęłam na wyświetlacz komórki, którą trzymałam pod poduszką i sapnęłam, widząc godzinę. – przed dziesiątą rano?! Jezu, zrozumiałabym jeszcze jedenastą, ale dziesiąta?! Jeśli nie przywiozłaś ze sobą Toma lub/i Benedicta, to radzę ci zniknąć mi z oczu. – ponownie zakopałam się w prześcieradłach i wymamrotałam – Wyjdź. Już. Zombie śpi.

- Nope. Ubieraj się i idziemy na zakupy. – pisnęła podekscytowana, a moje uszy cierpiały od decybeli, nawet przez trzy warstwy pierzyn, którymi się okrywałam. Było zimno, a one było cudowne do przytulania.

- Nigdzie nie idę. Jestem bez porannej dawki kofeiny, a w sklepach będzie roiło się od ludzi w debilnych swetrach i irytujących potworach, zwanych, dla utrzymania pozorów, dziećmi.  – poczułam, jak materac ugina się koło mnie, a Lucy walczy w kołdrą, kocem i poduszką. Agh, światło!

- Nie bądź wampirem, są passe. – dla świętego spokoju, mogę zostać nawet słoniem bez trąby. -  Dalej, mam dla ciebie waniliową kawę w termosie, którą sama przyrządziłam i ciastka z czekoladą i M&M-sami. Zgódź się, proszę. – Jej wielkie, zielone oczy błagały, grożąc transmutacji w galaretkę.

- Pośród gór i rzek, popierniczał człek. Krótkie nóżki miał, no i zrobił bam! – Lucy zamrugała z obojętną miną.

- Nie myśl, że twoje beznadziejne rymowanki mnie zdekoncentrują. – Kuźwa. Na Mię to zawsze działało.

- No weź, nie bądź taka okrutna. Wymyślałam to całe dwie sekundy! Czemu mnie nienawidzisz?! – zapytałam, pełna melodramatyzmu. Byłabym boginią telenoweli. – Guillermo, dlaczego?! - Lucy jedynie przewróciła oczami i wstała z łóżka.

- Za kwadrans widzę cię w kuchni ubraną w to, co dla ciebie naszykowałam. Nie musisz być w dobrym humorze. A jeśli do tego czasu nie przyniesiesz swojego małego tyłka do kuchni, to zacznę ci śpiewać ‘Sweet Caroline’[1] z Jacem u mojego boku. – skrzywiłam się i rzuciłam w nią poduszką, by wyszła z pokoju.

Jace. Przez ostatnie dwa tygodnie usilnie starał się oprowadzić mnie do szewskiej pasji. O nie, po tamtym dniu już mnie nie pocałował. Nie to, że ubolewałam z tego powodu, ale… rozpalał moją tajną agentkę X i sobie odchodził! I robił to z premedytacją myśląc, że dzięki temu zacznę go błagać o pocałunek, a może i coś więcej. Niedoczekanie jego, już prędzej przefarbuję się na szaro i będę błagała, żeby przybyli po mnie kosmici[2]. Albo, kto wie, może wróci po mnie Dr Who. Nigdy u mnie nie był, ale może w dzieciństwie upadłam i mam amnezję? To bardzo prawdopodobne, miałam sporo wypadków, większość przez Amber i jej matkę, bo kiedy przyłaziły, ja chowałam się na szafie, z której nie potrafiłam zejść. A, oczywiście, moja uparta natura nie pozwalała mi prosić o pomoc rodziców, więc zazwyczaj miewałam twarde lądowanie… czasami lądowałam na ich kocie. W pewnym sensie może to wyjaśniać, dlaczego tak szybko zdechł.

Blind faithOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz