Rozdział 27

1.6K 128 19
                                    

ROZDZIAŁ 27

Idąc wzdłuż apartamentowców, pełnych snobistycznych gadów, wyzywałam Jace’a wszelkimi znanymi mi epitetami. Ludzie mijani na ulicach, ubrani w futerka z jakiś biednych łasiczek, posyłali mi oburzone spojrzenia i sapali, jakby ktoś im nagle zaczął robić gastroskopię. Ugh! Też zrobię sobie takie futro, a raczej skórę z futerkiem z tego, cóż, niedługo wykastrowanego, skunksa. I, tak nawiasem, powinnam nosić przy sobie kij golfowy, że przywalić niektórym z tych ludzi z łeb. Przynajmniej zostaliby znokautowani narzędziem sportu tak elitarnego, że aż się dziwię, że nie robią piłeczek z diamentów. Nie żeby to miało sens. I powinnam pójść na terapie w sprawie mojej agresji. Dla dobra dziecka czy coś.

Huh, dziwne, na myśl o wałkowatym ciałku moja rządza mordu zmalała. Zawsze lepsze to, niż godzinne rozmowy na kozetce u jakiegoś gościa, który sam potrzebuje pomocy psychologicznej.

Cześć… tobie. Wiesz, nie myśl, że jestem na ciebie zła, choć w sumie jesteś wredne jak ojciec. Całe szczęście nadrobisz zajebistością mamy… czyli mnie. Tylko weź ty nie prowokuj u mnie porannych mdłości, bo, przysięgam, skończysz w brzuchu swojego patologicznego tatuśka. Nie wiem jak, ale coś wymyślę, ty się nie bój. Nie dość, że masz zajebistą mamę, to jeszcze bardzo inteligentną. Czasami. Cholera, chyba przeklęłam przy tobie. Wybacz. Od teraz pamiętaj, że tylko ja mogę to robić, ty w żadnym wypadku. O, widzisz?! Jestem też odpowiedzialna, bitch.

Damn it, nazwałam dziecko suką. Powinnam zamilknąć, bo zaraz załatwię temu androidowi robotę w burdelu. Co ja się oszukuję, nie bez powodu miałam skończyć jako stara panna! Bez dziecka, w gwoli ścisłości. A teraz co? Skończę jako stara panna ze zdemoralizowanym dzieckiem! Hiperwentylację... Mentalnie. Jace odejdzie, ewentualnie się zabije, co, tak w sumie, będzie lepsze niż ucieczka, ale nie zmieni faktu, że dziecko będzie nosiło materiałową pieluchę, bo nie starczy mi kasy na kupowanie co tydzień nowej paczki. Dzieci… Jakby to to nie mogło jak człowiek, na ubikację. Ugh! Ponownie.

W końcu dotarłam pod wielki budynek firmy Wildera. Błagałam Pana, by Jace był na ostatnim piętrze, bo wtedy jego śmierć byłaby jedynie formalnością. Zaraz po tym, jak przepisałby mi milion dolarów na utrzymanie jego plemnika i moje straty moralne.

Podeszłam do dwuskrzydłowych drzwi z kutego żelaza i uśmiechnęłam do stojących w nich dwóch gorylach.

- Witam! Dolores Finley, córka Michaela Finley’a, z tych Finleyów. Tak, dobrze panowie słyszeli, Finley’owie. Jesteśmy bardzo blisko z rodziną Wilderów, tak blisko, że niektórzy z nas, w przypływie głupoty, weszli do łóżka jednemu z nich! – odetchnęłam głęboko, bo zaraz poniosłoby mnie do tego stopnia, że wyjawiłabym, co w tym łóżku się wydarzyło oraz to, że miałam ostatnio schadzkę z Fletcherem. Róż nie było, ale na odchodne wręczyłam mu naręcze świeczek zapachowych o wdzięcznej nazwie ‘Gejzer namiętności’ i wino ‘Nasienie Archanioła’. Lepiej, żeby je zatrzymał, opakowanie kosztowało mnie pięć dolarów, a wino całe trzy. Choć za jego bzdurną gadaninę, żebym zaczęła myśleć o ubieganiu się w przyszłym roku o stypendium na jednej z uczelni Ivy League powinien dostać jedynie porządnego kopa albo kupon do Holandii, gdzie, według bajki Madagaskar, mają świetną opiekę psychiatryczną. I ziółka. Może udałoby mu się wbić do jakieś fajnej miejscówki. Albo zacząć pracę jako, uh, pan do towarzystwa. Elegancka praca, nawet wliczy mu się w emeryturę.   – W każdym razie, czy mogłabym wejść na górę?

- Panienka wybaczy, ale jest to niemożliwe. – odburknął jeden z nich i tyle było z niego pożytku, bo odwrócił się i zaczął ignorować moje chrząknięcia. Drugi chyba był jeszcze mniej rozwinięty od pierwszego, bo nie mówił nic. On się nawet nie ruszał! Stał jak ten drąg po bliskim spotkaniu z Meduzą. Chodzi mi o tą z wężami na łbie. Jakby sama wizja meduzy nie była wystarczająca. Obrzydliwa galaretka, w dodatku niejadalna.

Blind faithOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz