Rozdział 23

5.9K 530 26
                                    

Jedziemy od kilku godzin bez żadnej przerwy. Ciszę przerywają tylko krótkie rozmowy naszych strażników i warkot silnika.
Trevor i ja siedzimy możliwie jak najdalej od siebie nie zmieniając ze sobą ani słowa. Mała przestrzeń, głód i zmęczenie sprawiają, że między nami panuje ponura atmosfera. Wzdycham odrywając spocony policzek od szyby. Prawdopodobnie podczas zwykłej wycieczki zauważyłabym piękno krajobrazu i zaskoczyłaby mnie zmienność pogody w Arthedain, a tymczasem od kilku godzin siedzę w pozycji, od której boli mnie całe ciało i staram się skupić na czymkolwiek żeby nie myśleć o trudnej sytuacji w jakiej tkwię po uszy.

- Czy możemy się zatrzymać? - pytam strażnika, który czyni cuda prowadząc ledwo jadący samochód.
Mężczyzna zerka na mnie w lusterku. Jego oczy są intensywnie niebieskie. Wydaje się być zbyt młody jak na członka armii królewskiej.
- Za kilka kilometrów dojedziemy do bezpiecznego schronienia panno Wonder - odpowiada uprzejmie. Próbuję podziękować mu uśmiechem ale pewnie wychodzi mi tylko lekki grymas. Nie mam sił na cokolwiek, a już z pewnością na okazywanie uprzejmości. Strażnik
- Zatrzymamy się w domu moich przyjaciół. Wyjechali na kilka dni ale ich gospodyni ugości nas po królewsku - odzywa się Trevor. Jeśli oczekuje jakiejś reakcji to czeka go rozczarowanie. Zwijam się w kłębek. Może jeśli zasnę czas szybciej upłynie.

Budzę się czując ból. Pod palcami czuję duży guz na czole. Tylko tego mi jeszcze brakuje. Łzy napływają mi do oczu. Moja wytrwałość właśnie osiągnęła poziom zera.
- Wszystko w porządku panno Wonder?
Podnoszę wzrok. Ten sam strażnik, z którym wcześniej rozmawiałam obserwuje mnie z pomocą lustra w samochodzie. Czerwienieję ze wstydu. Wyglądam okropnie.
- Jesteśmy na miejscu.
Rzeczywiście tak jest. Mijamy ogromne drzewa porośnięte błyszczem zza których wyłania się elegancki, kamienny dom także porośnięty bluszczem. Ma mnóstwo dużych okien z białymi okiennicami.
Idealna kryjówka dla tych, którzy pragną odpocząć od towarzystwa lub miejskiego zgiełku.
Wysiadamy z samochodu rozciągając obolałe mięśnie. Całej naszej czwórce jazda dała w kość.
Udaje mi się przejść kilka kroków gdy z wiejskiego domu, a właściwie rezydencji, dosłownie wyskakuje starasza kobieta w fartuchszku w paski. To zapewne gospodyni, o której wspomniał Trevor.
- Trevor, chłopcze, witaj w Leśnym Dworze. Dawno cię u nas nie było. Ależ wyrosłeś! - wykrzykuje radośnie. Jak na staruszkę wydaje się być bardzo żywiołowa co jest zadziwiające. Jednak nie tak bardzo jak widok Trevora dającego się ściskać i całować. W dodatku jest beztroski i roześmiany. Wydaje się być taki... ludzki, pełen uczuć. Nie potrafię przestać mu się przyglądać.
- Gdzie twoje maniery młody człowieku. Kim są twoi przyjaciele? - pyta staruszka szczypiąc Trevora w policzek.
- To strażnicy jego wysokości. Dbali żebyśmy grzecznie dotarli na miejsce - odpowiada. Zaciskam zęby żeby powstrzymać cisnące mi się na usta gorzkie słowa. Najwyraźniej strażnicy znaczą więcej niż ja. Powinnam się tego spodziewać, a jednak czuję o to żal.
- A kim jest ta piękna młoda dama?
Otwieram usta żeby się przedstawić ale Trevor mnie ubiega. Staje obok mnie z najbardziej słodkim uśmiechem na jaki go stać i łapie mnie za rękę. Co on wyprawia?
- To... jest moja narzeczona, Robin.
Wciągam powietrze z głośnym świstem.
- Nie jestem... - Trevor zacieśnia uścisk na mojej dłoni powodując, że mam ochotę pisnąć z bólu. Mimo napięcia wciąż się uśmiecha ale patrzy na mnie jakby mówił "współpracuj."
- No... tak. Jestem jego narzeczoną - dukam, skutkiem czego zostaję zmiażdżona w mocnym uścisku. Ta kobieta naprawdę ma krzepę.
- Witaj dziecinko. Mów mi Margo - mówi całując mnie w policzki. Nie daje mi szansy na odpowiedź bo ciągnie mnie do drzwi wejściowych, za którymi zniknęli już strażnicy.
Gromię Trevora wzrokiem. Niech wie, że ta maskarada nie ujdzie mu płazem.

Jeśli ktokolwiek z nas miał nadzieję, że odpocznie to bardzo się rozczarował. Po kąpieli, odświeżeni i przebrani zasiadamy do późnego obiadu. Mimo iż marzę tylko o wygodnym łóżku to na widok jeszcze ciepłego chleba, warzyw i pieczonego drobiu prawie się ślinię. Spóźniłam się przez co połowa zniknęła już ze stołu. Niestety nie łatwo włożyć suknię z wiązanym na plecach gorsetem nie mając służącej gotowej nieść pomoc.
- Wyglądasz uroczo. Czyż nie tak, chłopcze? - Margo zwraca się do Trevora. Przestępuję z nogi na nogę. Gdybym znajdowała się na przyjęciu wśród bliskich i znanych osób czuła bym się cudownie w chwili gdy oczy zebranych skupiłyby się na mnie ale w tej sytuacji to bardzo niezręczne.
- To prawda - mówi Trevor nie spuszczając wzroku z sukni, którą przygotowała dla mnie Margo. Jest trochę zbyt obcisła ale podoba mi się jej lawendowy kolor.
- Masz dobry gust chłopcze - Margo jest bezlitosna. Wygląda na to, że wścibstwo idzie u niej w parze z gadulstwem.
- Też tak uważam. Pozwól, kochanie - odsuwa dla mnie krzesło przez cały czas się uśmiechając. Starłabym mu ten uśmiech z twarzy gdybym tylko mogła. Poczekam jednak aż wyjaśni mi dlaczego okłamuje gospodynię, z którą jest tak związany.
- Smakuje wam chłopcy? - zwraca się do strażników więc mogę odetchnąć.
Korzystając z okazji, że Margo wypytuje ich o przebieg podróży pochylam się do Trevora.
- Dlaczego ją okłamałeś?
- Może wciąż liczę na to, że zmienisz zdanie i za mnie wyjdziesz?
- Złudna nadzieja - burczę i wracam do jedzenia.
- Margo jest dla mnie jak druga matka. Nie chciałbym żeby miała przez nas kłopoty. Lepiej niech myśli, że postanowiłem stać się porządnym mężczyzną.
- Jakby to było możliwe - nie mogę sobie darować uszczypliwości.
Oczywiście na Trevorze nie robi to wrażenia.

Po obiedzie przechodzimy do salonu strażnicy idą odpocząć, a my przenosimy się do salonu gdzie popijając herbatę słuchamy relacji Margo o jej pracodawcach. Łudzę się, że temat naszego narzrczeństwa nie powróci ale nie można mieć wszystkiego.
- Zauważyłam, że nie nosisz pierścionka zaręczynowego - mówi. Ogarnia mnie panika. Nie ustaliliśmy takich szczegółów. Właściwie niczego nie ustaliliśmy. Niemal widzę jak w głowie Margo rodzi się przeświadczenie, że coś tu nie gra. Widzę to w jej oczach. To bardzo bystra kobieta.
- Cóż...
- Robin oddała mi go przed wyjazdem. Nie chciała go zgubić. Jest do niego bardzo przywiązana - wyjaśnia pospiesznie Trevor, tym samym brnie w kłamstwa coraz dalej i dalej.
- Więc zwróć go jej teraz - rozkazuje Margo. Co teraz "panie arogancie?"
- Oczywiście - rzuca Trevor, a ja zamieram gdy sięga do kieszeni koszuli i wyjmuje okrągłe puzderko pokryte granatowym aksamitem. Między nami panuje absolutna cisza. Trevor zbliża się do mnie, klęka i sięga po moją dłoń. Obserwuję zahipnotyzowana jak otwiera puzderko, wyjmuje pierścionek i wsuwa go na mój palec. Moja dłoń staje się ciężka. Kamień, który zdobi pierścionek jest tak wielki, że gdybym teraz wpadła do wody pociągnął by mnie na dno. Jest intensywnie zielony, a jego piękno zapiera dech w piersi.
Trevor pochyla się i składa pocałunek na moich palcach. To zaledwie muśnięcie ale wystarczy by po moim ciele przeszedł dreszcz. Tonę w jego spojrzeniu i zaczyna dziać się coś niezwykłego i niepokojącego jednocześnie: mam ochotę pochylić się i pocałować jego usta, objąć go, powiedzieć, że wcale go nie nienawidzę. Po raz pierwszy przyznaję przed samą sobą, że moje uczucia do niego są dalekie od nienawiści.

ZauroczonaOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz