Furia

90 8 4
                                    



Zimny, zacinający deszcz, wycie wiatru ponad szczytami, niebo zasnute szarymi chmurami, to wszystko sprawiało jej przyjemność. Krople deszczu ściekające z jej policzków maskowały łzy, chłodny wiatr wiejący od gór sprawiał, że nie musiała tłumaczyć się z czerwonego nosa. Paskudna pogoda była świetnym wytłumaczeniem dla jej okropnego nastroju.

Jedyne, co pomagało, to myśl o tym, że nie dała się nabrać, jak przed trzema laty, że była na tyle ostrożna i przewidująca, że nie dała się zwieść. Kogo ja próbuję oszukać – pomyślała, ponaglając konia do przejścia w cwał. Była głupia i naiwna, była... żałosna – warknęła groźnie, odgarniając mokre włosy z twarzy.

Jej rumak z łatwością pokonał niewielkie wzniesienie. Zatrzymała go na szczycie i obróciła się za siebie. W dole jej podkomendni brnęli wąską, błotnistą drogą ku wyznaczonemu celowi podróży.

Nie powinna teraz o tym myśleć, nie powinna myśleć o nim. Są ważniejsze sprawy niż złamane serce. Przeciągnęła dłonią po twarzy. Złamane serce? Skąd to się wzięło?

Ach, ale ten cichutki głosik gdzieś w środku podpowiadał jej, że ono cały czas było złamane, tylko ostatnio zaczęło się jakby zrastać, tylko po to, by znów roztrzaskać się na tysiąc kawałków.

Wzięła głęboki oddech. Nie będzie o tym myśleć, nie będzie czuć... to było do niego podobne, wziął czego chciał i znikł, wykorzystał moment, w którym była bezbronna, załamana...

Zacisnęła mocno szczękę zawracając konia.

Gniew. Gniew był dużo łatwiejszy do przetrawienia, z gniewem dało się żyć.

~o~

Na wpół świadomy własnego ciała otworzył oczy. Pierwsze, co poczuł, to chłodny powiew wiatru na spoconej twarzy. Jego włosy opadały w mokrych strugach na twarz zasłaniając widok przed nim. Bardzo chciał unieść głowę, ale na to nie miał siły.

Wiedział, że jest źle, był w tym stanie, gdy ból przestaje być czymś niewygodnym, staje się czymś permanentnym i... oswojonym. I witasz go z cichą rezygnacją, a potem z ulgą, bo skoro boli, to znaczy, że jeszcze żyjesz.

Czyjaś ręka chwyciła go za włosy i szarpnęła ku górze, przed nim pojawiła się koścista twarz zamachowca. Zev zamrugał kilka razy starając się skupić na słowach obcego, sylaby jakoś nie bardzo chciały się spleść w słowa.

– ... zabiłeś... poznaję...–

Kątem oka dostrzegł jego sztylet leżący obok, tuż na wyciągnięcie ręki, tylko że ręce miał całkiem bezwładne, zdrętwiałe. Przywiązane liną do drzewa, o które oparto go plecami. Sztylet, wąskie ostrze z czerwonej stali, z rękojeścią inkrustowaną masą perłową i srebrnorytem. Sztylet, który dostał od Erendis. Ostrze, którym zabił jednego z nich. Zev obojętnie spojrzał na mężczyznę mówiącego do niego. W jego twarzy dostrzegał gniew, ale jakoś podejrzanie się tym nie przejmował, tak jakby to już nie miało znaczenia. Może naprawdę nie miało?

– Nie od razu... wilki... zapach krwi... w agonii... żywcem...

A więc to miała być zemsta. Śmierć przez rozszarpanie, w środku lasu, przywiązany do drzewa, słaby jak niemowlę, rozbrojony, żałosny... Tsk, tsk, cóż za pożałowania godny koniec życia, Zevranie – pomyślał. – I to właśnie teraz, gdy byłeś tak blisko...

Wytatuowany mówił jeszcze przez chwilę wypluwając słowa, sądząc po jego minie pełne jadu. Niewiele z tego docierało do elfa. Jego oczy zamknęły się, wycieńczony umysł wracał do znajomego obrazu, do wspomnienia, które było ucieczką, opoką.

Długo i szczęśliwie (Dragon Age)Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz