Rozdział dwudziesty czwarty

99 12 2
                                    

Postanawiam się rozpakować, dlatego wyjmuję wszystko ze swojej walizki i zaczynam porządki. Moja zacna współlokatorka siedzi na swoim łóżku i słucha muzyki przez słuchawki. To dopiero pierwszy dzień, a ja już mam jej dość. Skoro to psychiatryk, to dlaczego nie mamy osobno pokoi? A co jeśli zabijemy się wzajemnie? Nikt tutaj nie dba o nasze bezpieczeństwo. 

Nagle zauważam jak dziewczyna chowa swoje rzeczy i wstaję z legowiska. Zakłada na nogi buty i kieruje się do wyjścia. Spoglądam na nią zaciekawiona. 

  – Pora obiadowa  – odpiera sucho i opuszcza pomieszczenie. Patrzę na zegar, wiszący na ścianie. Dwunasta pięćdziesiąt. Również zostawiam dotychczasową czynność i wychodzę z pokoju. Idę schodami w dół, mając nadzieję, że to właśnie tam znajdę jadalnie. Tak się składa, że odmówiłam pomocy Virginii w oprowadzaniu, dlatego zrobiłam to na własną rękę. Niestety, nigdzie nie znalazłam wtedy tego miejsca. Idę wzdłuż korytarza, rozglądając się na wszystkie strony. Nagle czuję, jak moje ciało odbija się od czegoś twardego i ląduję na zimnej podłodze. W momencie uderzenia moje powieki zamykają się. Dopiero, gdy wiem, że nic mi już nie grozi, powoli je uchylam i dostrzegam młodego bruneta nad sobą. Chłopak wyciąga do mnie dłoń, którą chwytam. 

  – Przepraszam, nie zauważyłem cię  – mówi i patrzy wprost na mnie. Jego oczy są koloru smoły. Ciemne i groźne, podkreślają jego tajemniczość oraz niezależność od świata. Podnoszę się niezgrabnie i również spoglądam na niego.

  – Uważałbyś jak chodzisz  – docinam i nie czekając na jego reakcję, idę przed siebie. 

  – To ty na mnie wpadłaś!  – słyszę jego podniesiony głos. Stara się, abym dobrze wszystko zrozumiała. Nie zwracam na niego uwagi, tylko maszeruję wzdłuż holu. W oddali dostrzegam grupkę młodzieży, zapewne również idą na obiad. Postanawiam iść za nimi, w ten sposób szybko trafię tam, gdzie zamierzam. 

Nie pomyliłam się. Wszyscy podążają tam, gdzie i ja chciałam się znaleźć. Pomieszczenie to jest ogromne, mnóstwo długich stołów, ciągnących się przez całą długość sali. W ten sposób nie powstają żadne grupki, ani elity. Przynajmniej nieformalnie. Zajmuję miejsce najbardziej oddalone od reszty i zaczynam jeść. Nie spieszę się, nie mam powodu. 

Po dłuższym czasie pomieszczenie ucicha, ludzie wychodzą, a ja wciąż siedzę na swoim miejscu. Kątem oka zauważam Virginie oraz chłopaka, na którego wpadłam. A więc się znają. Bez zastanowienia opuszczam jadalnie i wybieram się na dwór.

 Uwielbiam zimę, to piękna pora roku, w której wszystko umiera, aby móc później urodzić się na nowo. To taka reinkarnacja. Spaceruję po posesji, zastanawiając się co ja tu właściwie robię? Spokojnie dałabym sobie radę sama, w przytulnym domku, a nie cholernym psychiatryku. 

Nagle zauważam kogoś za drzewem, spacerującego w oddali. Ciekawi mnie to, dlatego idę w jego stronę. Gdy jestem już wystarczająco blisko, zamieram. To nie jest człowiek, bynajmniej nie żywy. Wpadam w panikę, gdy dociera do mnie, że to ta sama postać, co odwiedziła mnie w szpitalu. Co ona tu robi? Odwracam się gwałtownie i zaczynam biec w odwrotnym kierunku. Nawet tutaj mnie znajdą? Czy oni kiedykolwiek dadzą mi spokój? 

Bieg jest wykończający, dlatego zatrzymuję się i głośno dyszę. Dostrzegam, że jestem na rozległej polanie, na środku której stoi fontanna. Idę w jej stronę, po czym uważnie przyglądam się. Ma ona spore rozmiary, na pewno przepięknie wygląda w lecie. Jestem zmęczona nadmiernym biegiem, dlatego siadam na jej brzegu. Nie martwię się, że nagle wytryśnie z niej woda, ponieważ o tej porze roku, z pewnością jest nieczynna. 

Siedząc tak beztrosko, żałuję jedynie, że nie wzięłam ze sobą szkicownika. Dostrzegam w tym miejscu coś niezwykłego. Przyciąga mnie do siebie, pomimo tego, że o tej porze roku nie ma tu nic nadzwyczajnego. Jednakże mnie uwodzi swoją obecnością, swoim urokiem oraz starym budownictwem. Fascynuje mnie i zachęcam, abym częściej tu bywała. I tak też z pewnością będzie, tyle że następnym razem pomyśle jednak wcześniej o moim hobby. 

Na zewnątrz robi się coraz ciemniej. Nim zdążam dostrzec, na niebie dominuje księżyc, a dookoła panuje mrok. Czyżbym była tu aż tak długo? Dreszcz grozy odwiedza moje ciało, gdy dociera do mnie, że jestem tu sama, w ciemnościach złego świata. Podnoszę się z miejsca i udaję się do budynku. Staram się iść w kierunku, w którym tu przyszła, aczkolwiek dopiero teraz zauważam, że nie jest to tak łatwe jak się wydawało. Biegłam tutaj, co oznacza, że nie zwracałam uwagi na szczegóły, a teraz? Nie wiem jak wrócić. 

Nerwowo rozglądam się po okolicy. Cholera jasna, nic nie poznaję. Postanawiam iść nieco w lewo, wydaję mi się, że to ta droga. Mijam mnóstwo krzewów, a następnie wchodzę w objęcia drzew. Chyba jednak to nie tędy powinnam teraz iść. Nagle mój brzuch odzywa się, niestety, pora kolacyjna już raczej minęła. Nie mam ze sobą nawet telefonu, dlatego nie mam pojęcia, która może być teraz godzina. Pocieram zmarznięte ramiona, temperatura wcale nie jest wysoka, a ja mam na sobie jedynie "domowe" ubranie, bez dodatkowego odzienia. 

Gwałtowanie zatrzymuję się i staram być jak najciszej. W oddali dostrzegam ogień. Nie, nie pali się. To ogień z papierosa, ma charakterystyczny pomarańczowy kolor oraz kształt koła. Ktoś tam jest. Cichutko odwracam się z zamiarem ucieczki, a raczej oddalenia się od tego miejsca. Niestety, śnieg nie potrafi być tak cichy, jak ja. 

  – Hej! Stój!  – dociera do mnie podniesiony, męski głos. Przynajmniej mam pewność, że to nie dyrektorka. Cholera, a jak to te zjawy? Nie mam zamiaru być teraz tutaj zabita przez nie. Bez namysłu rzucam się w ucieczkę. Biegnę przed siebie, nie patrząc pod nogi. Nie raz potykam się o swoje buty lub wystające korzenie. 

W pewnym momencie czuję ucisk na moim ramieniu. Nieświadomie wydaję z siebie cichy krzyk. Facet zatyka mi usta dłonią i chwyta moje biedne ciało. Wierzgam nogami i rękoma, ale bezskutecznie. Osoba jest o wiele silniejsza ode mnie. W moich oczach gromadzą się łzy. To nie tak miało się skończyć...





RejectedOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz