Rozdział pięćdziesiąty drugi

60 6 0
                                    

– Jak się czujesz? – pyta mnie Mary, jakby z troską w głosie. Spoglądam na nią niepewnie, przypominając sobie, że nie mogę jej ufać, ani dać po sobie cokolwiek znać.

– Dobrze – odpowiadam grzecznie, uśmiechając się przy tym, aby było bardziej prawdopodobne. Kobieta również patrzy na mnie, lecz nie jest chyba do końca przekonana z moich słów. 

– Nic cię nie boli? – kolejne pytanie wylatuje z jej ust, jest bardzo zaskoczona moją odpowiedzią. Czyżby nie satysfakcjonowała ją taka kolej rzeczy? 

– Nie, czuję się dobrze – mówię, podkreślając ostatnie słowo. Czy ona nie rozumie? Wydaje mi się, że wyrażam się całkiem jasno. Być może dla niej to wciąż za ciemno... 

Rozglądam się po pomieszczeniu, lecz nie mam na czym zawiesić wzroku, dlatego spoglądam na wciąż delikatnie uchylone drzwi. Mam dość przebywania tutaj, więc robię krok ku wyjściu. 

– Gdzie idziesz? – Niespodziewanie Mary chwyta mnie za ramię, co wywołuje u mnie nieprzyjemne dreszcze. Czuję się zagrożona w jej obecności. Odwracam od niej wzrok i wyrywam się, po czym wybiegam z gabinetu. Mam wrażenie, że zaraz za mną wyjdzie, dlatego nie zwalniam i biegnę dalej przed siebie. Pragnę znaleźć się daleko stąd, najlepiej w swoim domu, z dala od tego miejsca, blisko swoich rodziców. Dopiero teraz uświadamiam sobie, jak bardzo za nimi tęsknie. Pomimo tego, że nie dogadywaliśmy się za dobrze, chciałabym być teraz przy nich. 

Wbiegam do swojego pokoju i wzrokiem obejmuję jego wnętrze, nic się nie zmieniło. Dosłownie, wszystko leży dokładnie tam, gdzie je zostawiłam. Dotykam wierzchem dłoni policzka i dopiero teraz orientuję się, że lecą mi łzy z oczu. Zdołowana siadam na swoim łóżku i pozwalam płynąć słonej cieczy. Każdy w życiu ma pod górę, aby móc z niej zejść, inaczej słowy: trzeba się mocno napracować i nacierpieć, aby mogło być wreszcie dobrze. Oczywiście "dobrze" to pojęcie względne. 

Pozycja, w której usiadłam nie jest dla mnie wygodna, dlatego ściągam nogi z łóżka i poprawiam się. Jedną z kończyn zahaczam o drewnianą szafkę nocną, przez co robię spory huk oraz trzęsienie dla znajdujących się na niej przedmiotów. W pewnej chwili spada mi na stopę niewielki kalendarz, który przykuwa moją uwagę. Sięgam po niego i kładę sobie na kolanach, uważnie przyglądając się rzeczy. Na kalendarzu zakreślona jest cyfra dwadzieścia jeden miesiąca grudnia. Przejeżdżam palcem po liczbach, zatrzymując je przypadkowo na dwudziestym czwartym grudnia. 

– Wigilia... – szepczę sama do siebie, no bo do kogo innego? Jestem tu sama, zresztą nie tylko tu. Spoglądam na chmury za oknem, które sugerują, że wcale nie jest jeszcze tak późno. Podejmuję szybką i być może najgłupszą decyzję w całym moim życiu. Gwałtownie wstaję z łóżka i wzrokiem szukam pomarańczowego plecaka w misia. Odnajduję go na obszernej szafie dwudrzwiowej, podchodzę do niej, aby go zdjąć, co jest dość trudne przy moim marnym wzroście. W końcu udaję mi się wykorzystując do tego drewniane krzesło i zdobywam upragnioną rzecz. Do wnętrza plecaka chowam kalendarz, następnie idę do swojej szafy i wyciągam z niej ciepłą bluzę, czapkę, rękawiczki oraz bawełniany szalik. Zgarniam również butelkę wody mineralnej oraz telefon, portfel i dokumenty. Kiedy wszystko znajduje się już w plecaku, zasuwam go i zakładam na plecy. Na nogi ubieram ciepłe buty, a do ręki biorę kurtkę. Gotowa opuszczam pokój i zamykam za sobą drzwi. Rozglądam się dookoła, czy aby na pewno nikt mnie nie zauważy, lecz droga jest pusta. W pośpiechu wychodzę z budynku i jak najbardziej ostrożnie udaję się do bramy głównej, która, jak się okazuję, jest otwarta. Szybko rozglądam się po otoczeniu, ale nikogo nie dostrzegam. Kiedy jestem już poza posesją ośrodka, orientuję się, że ktoś czai się w zaroślach. Odwracam wzrok stamtąd, może mnie nie rozpozna... 

RejectedOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz