12. Sally

179 9 7
                                        

Tak jak ustaliłyśmy z panią profesor, od razu po powrocie do szkoły wysłała mi zadanie do zrobienia, by poprawić tę nieszczęsną historię. Ocena ze sprawdzianu nie była zła, ale jak to ująć; nie zmieniła mojej sytuacji. Ani nie spadłam jakoś mocno, ani nie podwyższyła mi nic.

Powinnam teraz siedzieć i zakuwać z pomocą Heather, na którą w końcu się zgodziłam.

W końcu musiałam dość do wniosku, że niczego złego nie było w przyjmowaniu od kogoś pomocy. Bo tak było, prawda? Pomoc nie mogła być niczym złym. Ja sama lubiłam pomagać i nie widziałam niczego strasznego w tym, że ktoś pozwala mi sobie pomóc. Ale mimo że niosłam ją, to nigdy nie oczekiwałam jej w zamian. Może dlatego, że nie chciałam czuć się jeszcze gorzej. Nie chciałam pokazywać swoich słabości, których miałam dużo. Nie chciałam czuć się od kogoś zależna i przede wszystkim chciałam dojść do wszystkiego sama. Nie chciałam, by ktoś mi później zarzucał, że to nie mój sukces.

Ale przez to, że nie potrafiłam odmówić właśnie, zamiast korzystać z dobrego serca mojej przyjaciółki, spędzałam popołudnie u Olivera, pilnując jego braci.

Owszem — nie było to straszne, bo te dzieciaki były sympatyczne i wydawało mi się, że nawiązaliśmy nić porozumienia. Zresztą jeszcze w Palm Springs się na to zgodziłam i jak na tamten moment mimo wszystko — nie żałowałam.

Byłam bardzo ciekawa czy po ochoczym zareklamowaniu mojej osoby przez moją mamę podczas wyjazdu, rodzicielka trzech na swój sposób uroczych chłopaków będzie chciała korzystać z mojej pomocy.

Mimo że jej mąż i mój ojciec pracowali razem od jakiegoś czasu, to z moją mamą nie miały jakiś zażyłych relacji i nigdy nie przyszło jej do głowy, że mogłaby poprosić mnie o pomoc. Mnie zresztą też nie. Rodzinkę Olivera widywałam często, ale to nigdy nie było nic godnego uwagi.

- Sally, twoja kolej — powiedział jeden z chłopaków i podał mi kostkę.

Grałyśmy jedną z najprostszych planszówek, by każdy z chłopaków dał radę. Rzuciłam kostką, wypadły trzy oczka. Wyciągnęłam rękę i przesunęłam różowym pionkiem, bo jak to stwierdzili; dziewczyny powinny mieć różowy pionek, bo lubią ten kolor.

Podałam kostkę najmłodszemu. Ten wyrzucił największą ilość oczek.

- Oszukujesz! - krzyknął drugi. — Sally, on oszukuje. — Zwrócił się do mnie. - Kolejny raz ma sześć — zaśmiałam się, bo podczas już naszej trochę trwającej grze, nie wiem ile razy padły takiego oskarżenia.

- Wydaje mi się, że po prostu ma szczęście.

- Głupi ma szczęście. — Źle zinterpretował moje słowa.

- Sam jesteś głupi. — Obronił się.

- Chłopaki, tak nieładnie. Nie o to mi chodziło.

- Chodziło ci o to, że kto nie ma szczęścia w grach, ma w miłości — zaśmiałam się na przekręcenie przysłowia dotyczących kart. — Oliver tak zawsze mówi, gdy ze mną wygrywa.

Przez chwilę analizowałam słowa chłopaka. Zaśmiałam się kolejny raz. Zaskoczył mnie tą informacją i nie dlatego, że Oliver twierdził, że nie ma szczęścia w miłości, tylko dlatego, że z nimi grał i spędzał z nimi czas, co według ich mamy nie miało miejsca.

- Czyli teraz ja nie będę miał szczęścia? - powiedział oburzającym tonem. - Ja chce mieć szczęście.

- I będziesz miał. Tak tylko się mówi.

- Jakoś Oliver nie ma — powiedział wyśmiewczo i pokazał język bratu.

- Lepiej rzucaj. — Podałam mu kostkę. - Oliver z wami gra? - Zmieniłam temat, by rozluźnić atmosferę. Nie chciałam, by się pokłócili, a takie gry, w których gdzieś była rywalizacja, mogły być niezłym powodem. Znałam to z doświadczenia.

Zakazany I & IIOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz