Czwarta noc, która nie niosła już za sobą więcej śmierci, zamieci śnieżnych i destrukcji lasu. Była cisza i jedynie mróz nadal powodował, że lepiej trzymać się ciepłego legowiska. Eris tego nie zrobił, bo pchnięty rozrywanym go uczuciem oplatającego czymś serce, wybiegł ze schronienia chcąc być z dala od osób, którym myślał, że może ufać. Od osoby, którą być może starał się pokochać i której chciał oddać swoje serce z czasem poznając go bardziej. Tak się stało, poznał go. Dowiedział się prawdy o jego kłamstwie, o pustych słowach, które miały mu się spodobać. Ale prawda była jedna, że miał stać się jego własnością, miał dać mu szczeniaki, które mogłyby mieć prawa do bycia przywódcą. Dokładnie tak to zrozumiał, tak powiedział Rex. Ojciec Vamoia zarządzał jakimś stadem i Vamoi, jego syn, jest jedynym Alfą, więc później on przejmie watahę. Tak naprawdę niczym Bestie nie różnią się od tych, których znał. Dzicy są tacy sami jak wilkołaki mieszkające wewnątrz murów.
Rudy wilczek nie wiedział dokąd dokładnie biegnie. Po prostu przed siebie. Biel otaczała go z każdej strony, przez co noc wydawała się jaśniejsza i jedynie zwalone drzewa, które musiał przeskakiwać, odrywały go od hipnotyzującej chęci nie zatrzymania się. Na szczęście zrobił to nie chcąc odbiegać za daleko w głąb gubiąc się całkowicie. Gdzie teraz miałby znaleźć pożywienie, nawet wodę. Nigdzie nie słyszał jej szumu, a bez tego nie przeżyje. Aktualna sytuacja nie sprzyjała ucieczkom, ale jak on tak po prostu miał udawać, że tego nie usłyszał. Nie mógłby się położyć z powrotem na mech i zachowywać się jak gdyby nigdy nic, łasząc się i tuląc do ciała, które okazało się kłamcą.
Eris chciał usiąść, ale zmienił plany, gdy poczuł jak zimne jest podłoże i nie było szans, by usiedział na nim dłużej niż parę sekund. Po prostu stał na wzniesieniu i przyglądał się z daleka jak las dzielił się na dwie części, tę wytrzymałą ze stojącymi drzewami i tę podupadłą, gdzie gdyby nie lód, wszystko wyglądałoby jak szczątki. Z jego boku nie kapała już krew, to była tylko drobna rana, która łatwo się zagoiła podczas biegu zostawiając tylko plamę na futrze.
Za sobą usłyszał drobne stukanie, nawet nie zamierzał się odwracać, bo jego nos doskonale go poinformował, kto je wywołuje. Nie zamierzał też ale uciekać, bo i tak nie miałby dokąd, a niepotrzebne bieganie w kółko, nie jest jego ulubionym zajęciem w środku nocy. Stukanie nasilało się i dźwięk był głośniejszy, ponieważ wilk zbliżał się do niego. Po chwili ucichł, a Eris poczuł ten zapach, który zawsze był dla niego przyjemny i niestety teraz też był. Nie mógł z tym walczyć i na siłę zaprzeczać, bo właśnie tak się czuł. Nawet zraniony przez niego wcześniej, zapach Bestii wydawał mu się przyjemny i kojący.
— Eris... — zaczął, a Omega odwrócił się szybko i zgromił go spojrzeniem. Gdyby był w ludzkiej formie pewnie już dawno dostałby w twarz — To co słyszałeś...
— To co? Może mi powiesz, że to nie prawda?! — krzyknął, a jego głos rozniósł się na cały las, ponieważ noce bywały głuche.
— Myślę, że po prostu źle to zrozumiałeś.
— A jak miałbym to zrozumieć? Chcesz mnie oznaczyć! — warknął na niego i cofnął się kawałek. Alfa nie ruszył się z miejsca.
— Tak, owszem. Chcę Cię oznaczyć — mruknął i schylił łeb, a Omega otworzył szeroko oczy. Nie sądził, że się tak szybko przyzna — Ale ani słowem nie powiedziałem, że zrobiłbym to wbrew twojej woli.
— Ale Rex...
— Rex dużo mówi i sam sobie dopowiada. Jest już stary i we wszystkim widzi dobry moment do żartów. Nigdy nie zamierzałem Cię do niczego zmusić. Mówiłem Ci, większość stad szanuje Omegi, a już na pewno ja liczę się z twoim zdaniem. W końcu to twoje życie — powiedział, a Eris patrzył na niego szukając fałszu. Wtedy też dużo mówił, o wielu rzeczach go zapewniał. Omega nie wiedział, czy powinien mu ufać.
CZYTASZ
✔️ The Land of Our Dreams | The Land #1 (korekta - 11/72)
Manusia Serigala[ Kraina Naszych Snów ] W KRAINIE, GDZIE TRZEBA WALCZYĆ O MIŁOŚĆ... Eris od zawsze marzył o miłości - prawdziwej, wolnej, wybranej z serca. Pragnął spotkać swoje przeznaczenie, choć wiedział, że w świecie, w którym żyje, to niemal niemożliwe marzeni...