Rozdział 13. Aspen

112 6 0
                                    

Uwielbiałem jeździć konno. Kochałem ten wiatr we włosach, adrenalinę z szybkiej prędkości i bliskość ze zwierzęciem. Gnałem do przodu, mogąc, choć na chwilę, uwolnić się od natrętnych myśli i po prostu odprężyć. Pozwalało mi to wyzbyć się stresu, skupić się tylko na szybkiej prędkości i mijanych krajobrazach.

Patrząc na Mavrę, mogłem stwierdzić, że czuje dokładnie to samo. Albo przynajmniej coś podobnego. Po raz pierwszy, odkąd ją wczoraj poznałem, jej twarz z wyrazu "chcę zamordować wszystko wokół" zmieniła się na coś, co mogło podchodzić pod radość. A przynajmniej rozluźnienie. Byłem prawie pewny, że dostrzegam u niej niewielki uśmiech. Nie spodziewałem się, że coś innego może sprawić jej szczęście, niż cierpienie innych.

Przyspieszyłem, chcąc ją wyprzedzić, ale ona bez problemu dotrzymywała mi tempa. Pędziliśmy między domami, zdziwieni ludzie odwracali za nami głowy. Słońce świeciło wysoko, przyjemnie ogrzewając mnie swoimi promieniami.

Trwaliśmy w ciszy, nikt nie zamierzał się odzywać, ale nawet mi to nie przeszkadzało. Tak będzie prościej. Wykonamy zadanie jak najszybciej i rozejdziemy się w swoje strony. Kruk na ramieniu Mavry w pewnym momencie wzbił się w powietrze i szybował przy niej.

Dziewczyna popatrzyła w jego stronę i uśmiechnęła się lekko, a mnie kolejny raz przez myśl przemknęło pytanie, jakim cudem ona zaprzyjaźniła się z ptakiem.

Czekała nas naprawdę długa droga, przynajmniej parę dni jazdy, zanim dotrzemy do Wioski Szarości.

I mimo że naprawdę uwielbiałem ujeżdżać konie, po paru godzinach miałem już dość. Jasne, byliśmy przygotowywani do długich podróży konnych, często wyruszałem na kilkudniową misję, ale wtedy przynajmniej miałem z kim porozmawiać. Nie nazwałbym znajomych z Obrońców przyjaciółmi. Dzieliliśmy wspólnie salę, jedliśmy śniadania i razem trenowaliśmy, ale to nie była prawdziwa przyjaźń. Nie zwierzyłbym im się z osobistych problemów. Przynajmniej byli po to, by zapchać czas rozmową. Teraz nie miałem nikogo. Nie, żebym wolał wrócić w rodzinne strony, tam tym bardziej byłem samotny. Zawsze chciałem mieć z bratem jakąś więź, umieć porozumiewać się z nim bez słów czy choćby mieć w nim wsparcie. Zawsze jednak kiedy próbowałem się do niego zbliżyć, ten odtrącał mnie, za każdym razem coraz boleśniej. Więc w końcu przestałem się starać. I kiedy rodzice czasem zmuszali go, by spędził ze mną czas, tym razem to ja odmawiałem. Nie potrzebowałem miłości z litości.

Próbowałem skupić się na czymś innym i zagłuszyć wspomnienia o domu. Podziwiałem krajobraz wokół, ludzi wylegujących się we własnych ogródkach lub idących ulicą z koszykiem pełnym zakupów. Mijaliśmy dzieci grające w piłkę i staruszki, gawędzące przy drodze. Miasto Królewskie zawsze miało swój urok, szczególnie jego centrum. Mimo że tłumy trochę mnie onieśmielały, łatwo było tam wtopić się w grupy innych ludzi i zlać się z nimi, pozostając niezauważonym. Rodzinny dom znajdował się na wschód od centrum, praktycznie przy granicy z Wioską Czerni, jednak często jeździliśmy w środek miasta.

Ale kiedy zaczęliśmy oddalać się bardziej na obrzeża i tłum zaczął rzednąć, łatwiej było nam się poruszać. Nie musieliśmy już uważać na ludzi, którzy czasami wchodzili nam pod kopyta koni.

Znów spojrzałem na Mavrę. Jechała praktycznie zaraz koło mnie, na ustach błąkał jej się lekki uśmiech, twarz miała rozluźnioną. Nie wyglądała już jak typowa Łowczyni Księżyca i gdybym nie wiedział, kim jest, w życiu bym tego nie przypuszczał. Zniknęła jej typowa złość czy oschłość.

Ludzie wokół pewnie brali nas za znajomych, którzy wybrali się na przejażdżkę. Czarny kruk ponownie usiadł jej na ramieniu i przymknął oczy, odprężony. O ile kruki w ogóle mogą się odprężyć.

Odcienie czerniOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz