Rozdział 24

48 8 0
                                    

Nyja

Czułam jakby coś rozrywało mnie od środka. Coś co sprawiało, że nie byłam w stanie oddychać. Wstałam, ale prawie od razu zrobiło mi się ciemno przed oczami. Potrząsnęłam głową, co niewiele pomogło. Musiałam stąd wyjść, ale nie chciałam nikogo spotkać. Dlatego wyciągnęłam z kieszeni to czego tak bardzo niecierpiałam. Nie widziałam, jednak innego wyjścia. Musiałem uciec stąd jak najdalej. 

Nie mam pojęcia dokąd przeniósł mnie kamień. Po zapachu domyślałam się, że jestem w lesie. Upadłam na kolana i czując między palcami źdźbła trawy, nie zważając na nic wyzwoliłam swoją moc. Z dusiłam w sobie krzyk, tylko dlatego, że nie miałam pewności czy ktoś mógłby mnie nie zauważyć. Miałam świadomość tego, jak bardzo nadwyrężam działanie medalionu. W końcu przestaje prawidłowo działać, gdy jestem zła, teraz nie miało to znaczenia. Liczyły się jedynie jego słowa. Tak boleśnie kłębiące się w mojej głowie, jakby miały rozsadzić mi czaszkę. 

Im wolno więcej. 

Było to tak bolesne, bo było w stu procentach prawdziwe. On miał swoich rodziców od zawsze i na zawsze będzie ich miał. Ja nie. Nawet nie miałam szansy ich dobrze poznać. Byłam kilkuletnim dzieckiem, które niewiele rozumiało. Od dziecka uczono mnie, że śmierć czeka każdego i nie można z nią wygrać, bo jest czymś pewnym. Im jestem starsza tym bardziej rozumiem, że to kłamstwo. Śmierć nie jest dla ludzi z Lif, albo kogoś takiego jak Mokosza i być może innych osób, które tak bardzo się tym nie chwalą. 

Mój oddech zaczął się normować, ale ból brzucha stał się intensywny. Było mi nie dobrze i nie miałam pojęcia czy to z głodu (w końcu nic nie udało mi się zjeść), podróży tym beznadziejnym urządzeniem, złości czy czegoś zupełnie innego. 

Syknęłam z bólu, gdy poczułam jak dłonie zaczynają mnie intensywnie piec. Usiadłam na ziemi i spanikowana zdjęłam rękawiczki to co zobaczyłam przyprawiło mnie w osłupienie. Moje blizny wróciły na swoje miejsce. Każda co do jednej najmniejszej ranki. Nawet te które powstały kilka dni temu. Choć teraz wyglądały jakby nie powstały tak nie dawno. 

Założyłam z powrotem czarne rękawiczki i rozejrzałam się dokoła. Ulżyło mi, gdy zobaczyłam, że nie wyrządziłam jakiś kolosalnych szkód. Jedynie trawa dookoła mnie całkiem uschła, zaś w miejscu gdy miałam dłonie nie było po niej śladu. Drzewa niedaleko nie ucierpiały, choć wydawało mi się, że ku temu było naprawdę blisko. 

Położyłam się na plecach by choć na chwilę odpocząć. Dzwoniący telefon niestety mi to uniemożliwił. 

- Gdzie jesteś? 

- To nieco skomplikowane Diana. 

- Coś się stało? 

- Naprawdę nie chce o tym rozmawiać. Po co dzwonisz? 

Ku mojej uldze dziewczyna nie drążyła. Tym razem bardziej niż kiedykolwiek wcześniej, naprawdę to doceniałam. 

- Lisa i Fogo zachowują się dziwnie. - kiedy usłyszałam w tle czyjś krzyk, zaalarmowana natychmiast usiadłam. - Być może właśnie wyglądają jakby mieli się zamordować. 

- Zaraz będę. 

Nie miałam na to najmniejszej ochoty. Zwłaszcza, że mogłabym spotkać Chorsa. Zresztą wizja widoku innych osób z Lif również nie napawała mnie optymizmem. Wszyscy są siebie warci. Lav który uważa się nie wiadomo kogo, namolna Jeta nie pojmująca słowa nie i wścibska Elet. Jedynie Liv w porównaniu do brata wydaje się całkiem w porządku. Co do tego, który wydaje się mieć wszystko i wszystkich gdzieś, również mi pasuje. Chyba nazywał się Roy, ale nie jestem pewna. Szkoda, że reszta tak do naszej obecności nie podchodzi. 

It's My Darkside (ZAKOŃCZONA)Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz