Rozdział 9

821 48 7
                                    




POV Damien

 Spokój jaki odczułem trzymając tę wredną małpę w ramionach był nieopisany. Nie towarzyszyła nam już żadna negatywna energia. Nie żywiliśmy do siebie jakiś żalów i złości. Początkowa wściekłość ulotniła się wraz z rosnącą determinacją i bezwzględnością Rii. I tak jak na początku nie miałem zamiaru wysłuchiwać jej tłumaczeń, to kiedy je wykrzyczała zrozumiałem, jak były kluczowe. Byłem nieziemsko głupi, że pozwoliłem własnej złości zaćmić odpowiednie spojrzenie na sprawę. Rozsądek podpowiadający, że powinienem wziąć zeznania od wszystkich jednostek biorących udział w pościgu. Ale wolałem jej nie słuchać. Nie mogłem patrzeć na nią z tym temblakiem i obtartą skórą. Za każdym razem kiedy na nią patrzyłem uświadamiałem sobie, że część winy należy do mnie. Wysłałem ją w samotną podróż. Zamiast zjawić się na miejscu wysłałem tam ludzi.

 Za każdym razem kiedy próbowała zacząć opowieść obrazującą pościg wewnętrznie zżerało mnie poczucie winy. Bo kiedy otwierała cudownie wykrojone, miękkie usta jedna myśl odbijała się echem wewnątrz czaszki.

 Mogłem ją stracić.

 To było jak czysty, nokautujący cios na szczękę. Jak kopnięcie fronta na splot słoneczny, który wysysał z ciebie całe powietrze.

 Dlatego nie chciałem jej wysłuchiwać. Dlatego byłem oschły, a wręcz wyniszczałem ją swoją obojętnością. Był to swego rodzaju mechanizm obronny przed nawiedzającymi mnie obrazami śmierci blondynki. Drastycznymi, przepełnionymi krwią, otwartymi ranami i zmasakrowaną twarzą.  

 Te popieprzone koszmary towarzyszyły mi za każdym razem kiedy pogrążyłem się we śnie. I nabierały na intensywności kiedy nie było jej obok. Kiedy coś jej się stało. A podczas jednodniowej wizyty w szpitalu obrazki pojawiły się zawsze kiedy przymykałem powieki. Kiedy mrugałem. Były kurewskim dręczycielem.

 I nikt o nich nie wiedział. Były to moje demony, z którymi musiałem się uporać. A raczej je wypierać.

 Ria była przy mnie. Dała słowo, że nie odejdzie. I ta deklaracja była dla mnie wszystkim. Była moją deską ratunku.

 Trzymając w ramionach tę małą pchłę cieszyłem się, że się nie poddawała tylko do samego końca walczyła o prawo swojego głosu. Jak zacięta zwierzyna walczyła o swoje. I w duchu jej za to dziękowałem. Gdyby tego nie zrobiła wciąż bym jej unikał albo robił wszystko by jak najmniej mówiła. Ale ona zrobiła swoje. Zrobiła coś, co pozwoliło wrócić nam do codzienności. Do prawdziwego partnerstwa jakie między sobą stworzyliśmy. Nasz związek różnił się od innych. Nie bazował na wielu romantycznych wartościach. Nasz związek był oparty na walce dwóch mocnych charakterów. Na buzujących emocjach i dzikości. Nie byliśmy ogniem i wodą. Byliśmy wulkanami, i tylko od sytuacji zależało kto wybuchnie gwałtowniej. Ponadto byliśmy dla siebie ostojami. Jedno wiedziało, że znajdzie wsparcie u drugiego. Na dobre i na złe. Nawet po sprzeczkach. Wydarzeniach, które odbierały nam ten jeden wspólny dzień.

 To wszystko skutkowało brakiem nudy. Bo nie mogliśmy na nią narzekać w swoim towarzystwie.

 Umiejscowiłem usta na czubku głowy Rii, mocniej ją do siebie przyciągając. Zdrową ręką błądziła po plechach głównie skupiając się na lędźwiach.

— Zion jest u Castielów. — odpowiedziałem jaj na wcześniej zadane pytanie. — Nie wiedziałem, o której bylibyśmy z powrotem w domu, dlatego trafił pod ich opiekę. Gdyby ciebie zobaczył ze szczęścia mógłby bardziej uszkodzić ci rękę.

— Castielów? — prychnęła, patrząc na mnie z dołu. Wbiła mi podbródek racząc widokiem pięknych kocich oczu. Na nowo zaczęły błyszczeć.

— Są dwie rodziny Donovan. Starych i Castiela. Dlatego Castielów. Bo wiadomo, że chodziło o Casa i Tayę. — wyjaśniłem, poprawiając jej rzepy temblaku. Musiały się jej rozregulować kiedy spała.

Imperium Tom 3 Serii Czerwone BramyOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz