Rozdział 11

704 42 2
                                    




POV Damien

 Jak na jesienną porę przystało zrobiło się wietrznie. Pierwsze pomarańczowe liście spadały z drzew przygotowujących się na nadejście zimy. Wraz z przyjściem pory deszczowej łudząco przypominającej depresyjny okres, pojawiła się nostalgia. Usposabiałem się z tą porą roku. Zwłaszcza kiedy wciąż stałem przed budynkiem hospicjum. Czułem jak każdy spadający liść był krokiem do mojego upadku. Wiejący wiatr w plecy popychał mnie ku przepaści. Byłem coraz bliżej i bliżej. Końca, sądu ostatecznego... Przegranej. Jej zapach czułem z kilometra. Jej smak szczypał mnie w język. To były zapowiedzi. Ostrzeżenia, które mogłem zignorować albo wziąć do siebie i przygotowywać na nadejście najgorszego.

 Zawsze powtarzałem żeby przygotowywać się na najgorsze aby uniknąć rozczarowań. I kurewsko plułem sobie w brodę, że nie potrafiłem sam dostosować się do tej zasady. Bo gdybym to zrobił uniknąłbym największego spustoszenia. Uniknąłbym bycia niszczycielem.

 Zmusiłem się do postawienia powolnych kroków. Stopy wrastały mi w ziemie, jakby zostały świeżo zalane betonem. Ale szedłem dalej. Szedłem zmierzyć się z soczystym policzkiem od losu. Kolejnymi wieściami od lekarzy.

 Niedbale wylegitymowałem się u ochroniarzy. Wiedząc kogo przyszedłem odwiedzić posłali mi współczujące spojrzenie. To samo robił mijany personel. Moja matka zyskała sympatię u każdego z kim spędzała czas dłuższy niż godzinę. Była kontaktowa, pełna życia i życzliwości. Budziła zaufanie i sympatię. Pomimo piekła jakie przeszła i z jakimi się zmagała wciąż potrafiła się szczerze uśmiechnąć. To potrafiło imponować. Ale ja wiedziałem, że za uśmiechem kryje pogodzenie się ze śmiercią. Pogodziła się z faktem posiadania krótkiego czasu. Zrozumiała, że trzymanie urazy i żali niczego w jej życiu by nie zmieniło. Przebaczała wszystkim błędy. Wybaczała najgorszym ludziom ich występki. Dawała im to pierdolone przebaczenie. Czyściła ich sumienie by móc w spokoju opuścić ten świat. Bez wrogów, bez zmartwień.

 Zatrzymałem się przed srebrnymi drzwiami gabinetu lekarza prowadzącego. Zwinięta pięść wylądowała na powłoce, ale nie wykonała ruchu informującego o obecności kogoś za drzwiami.

— Weź się kurwa w garść. — wymamrotałem, karcąc samego siebie.

 Zapukałem raz i na tyle donośnie żeby lekarz usłyszał to stanowcze puknięcie. Nie czekając na zgodę pociągnąłem za klamkę i wstąpiłem do pomieszczenia. Biel ścian i mebli drażniła oczy. Zapach specyfików medycznych drapał w nos. Mężczyzna za biurkiem poderwał się do wstania. Wyciągnął przed siebie dłoń, którą ścisnąłem z dozą ostrożności.

— Panie Williams. Dziękuję za szybkie przybycie. Proszę usiąść. — wskazał siedzenie.

 Dopiero kiedy zająłem miejsce po przeciwnej stronie biurka odetchnął gotowy do rozmowy. Dostrzegłem jak drżała mu warga ze stresu. Jak nerwowo stukał palcem w notes. W przeciwieństwie do mojej matki mnie ludzie się bali. Nie szczerzyłem się, nie należałem do sympatycznych. Konfrontację dzieliłem na dwie grupy. Na przeszkody i interesantów. I w obu przypadkach zachowywałem kamienny wyraz. Różnił się tylko ton jakim przeprowadzałem rozmowę.

— Nie zdziwi się pan, jeśli powiem, że mam złe wieści? — Jedno spojrzenie dało mu odpowiedź. — Nowotwór jest coraz bardziej postępowy. Przerzuty zajęły siedemdziesiąt procent organów. Z każdym dniem wyniki badań są gorsze. Od miesiąca, pomimo wdrożenia ostrzejszego leczenia nie widać żadnych postępów.

 Wystawił stek dokumentów będących jej badaniami z ostatniego tygodnia. Zawierały wszystko to co mi przekazał, ale spisane w medycznym, szczegółowym bełkocie. Nie podobała mi się wzmianka o zmianach w szpiku kostnym. Nie było to nic dobrego. Czytając raporty miałem jedną pewność, która spowodowała, że czas się zatrzymał. Czułem się jak w pierdolonej próżni.

Imperium Tom 3 Serii Czerwone BramyOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz