8. Kwatera Główna Zakonu Feniksa

29 6 0
                                    

Poranek przywitaliśmy nadal nadzy w swoich objęciach, całując się tak, jakbyśmy rozstali się na co najmniej kilka lat, a nie kilka godzin.

— Trzeba się ogarnąć, pójdę pod prysznic.

— Dobrze, nie każ mi długo na siebie czekać, będę czekać ze śniadaniem i kawą.

— Mój anioł.

— Oj, do anioła mi daleko... bardzo...

— Cóż, w sumie tak, ta noc pokazała mi, jaka z Ciebie diablica.

Zaśmiałam się, wiedziałam, o czym mówi i nie chodziło mu wcale o to, co stało się, zanim powiedziałam mu, że jesteśmy sobie przeznaczeni.
Wyszedł, a ja zrobiłam śniadanie, w lodówce było niemal pusto, ale znalazłam wczorajszą lazanię i kilka jajek, cytrynę, wędzonego łososia i kawałek chałki w chlebaku.

— Jajecznica z cytryną i wędzonym łososiem na chrupiącej chałce. — powiedziałam, podsuwając mu talerz, gdy wrócił.

— Mmm... kiedy nauczyłaś się przyrządzać takie pyszności?

— Babcia mnie uczyła kiedyś, to nic takiego, niewiele miałam możliwości, ale coś wyszło.

— Wspaniale, dziękuję. No tak, trzeba by było pójść na zakupy, mają nas zabrać z Dorą w bliżej nieokreślonym czasie, jeśli szybko nas stąd nie zabiorą, albo nie zrobimy w końcu zakupów...

— To będziemy sycić się sobą — uśmiechnął się szeroko, upijając łyk kawy.

— Oj Ty... tylko jedno Ci w głowie.

— Tylko Ty mi w głowie, tak i nie tylko w głowie, w moim sercu, i całym mnie — podszedł do mnie i zaczął mnie cmokać po twarzy i szyi.

— Ale śniadanie ostygnie.

— Wolę gorący deser.

— Sugerujesz, że moje śniadanie jest niezjadliwe? — spytałam z udawaną powagą.

— Nie, po prostu jestem łasuchem.

Odpowiedziałam mu uśmiechem.

Jakiś czas później zjedliśmy zimne już śniadanie, a dzień upłynął nam nie wiadomo kiedy. Większość czasu spędziliśmy, leżąc we dwoje i na nowo ciesząc się sobą, byliśmy tylko dla siebie, już na zawsze. W pokoju robiło się coraz ciemniej, leżeliśmy w piżamach, wsłuchując się w nocne odgłosy dobiegające zza okna, które było otwarte, gdyż Melody poleciała na nocne łowy. Zasnęliśmy koło północy, ale usłyszałam nagle, całkiem wyraźnie, szczęknięcie klucza w drzwiach wejściowych.

Przez kilka sekund było cicho, potem usłyszałam głosy.

Włamywacze — pomyślałam, ześlizgując się z łóżka na nogi i budząc Sama w pośpiechu, szepcząc mu do ucha, że chyba ktoś się włamał.
Dziwiło mnie jednak, że głosy nie były ściszone, a ktokolwiek poruszał się właśnie po kuchni, z pewnością w ogóle się tym nie przejmował.
Sam wstał, chwycił różdżkę leżącą na nocnej szafce po jego stronie i poprosił mnie, żebym nie wychodziła z pokoju. Podszedł pod drzwi, gdy ktoś w nie zapukał. Pisnęłam przerażona.

— Cassie, Sam? To ja Dora.

Sam otworzył drzwi, zasłaniając mnie sobą. Cieszyłam się, że zdążyłam zarzucić na siebie szlafrok.

— Och jak dobrze was widzieć — Dora objęła Sama a chwilę później mnie. Zauważyłam, że w kuchni za Tonks stoi jeszcze kilka osób, które patrzą się na nas.

— No dobra gołąbeczki, wychodźcie, nie mamy całej nocy. — zabrzmiał niski burczący głos.

Serce zabiło mi gwałtowniej. Znałam ten głos.

— Profesor Moody? — spytałam niepewnie.

— No nie wiem, czy taki profesor — zaburczał głos — jakoś nie miałem za bardzo okazji uczyć, nieprawdaż? Chodźcie tu, chcemy wam się dokładnie przyjrzeć.

Sam nieco opuścił różdżkę, ale nie rozluźnił zaciśniętego na niej uchwytu i nie ruszył się z miejsca, chwycił mnie tylko za dłoń. Mieliśmy bardzo dobry powód, by być podejrzliwymi. Spędziłam ostatnio kilka miesięcy w towarzystwie, jak mi się wydawało Szalonookiego Moody'ego, by na koniec przekonać się, że to wcale nie był Moody, ale oszust. Na dodatek oszust, który próbował zabić Harry'ego a nas oboje ogłuszył zaklęciem, zanim został zdemaskowany. Zanim zdążyłam pomyśleć, co robić dalej, drugi, lekko zachrypnięty głos dobiegł moich uszu.

— Wszystko w porządku, Cassie. Przyszliśmy was stąd zabrać.

Serce ponownie mi podskoczyło. Rozpoznałam i ten głos, chociaż nie słyszałam go od ponad roku.

— P... profesor Lupin? — powiedziałam z niedowierzaniem. — To pan?

— Dlaczego wszyscy stoimy w ciemnościach? — powiedziała Dora. — Lumos!

Wierzchołek różdżki zapłonął, rozświetlając kuchnię magicznym światłem. Zamrugałam. Ludzie wlepiali w nas wzrok, niektórzy, wyciągając szyję, by mieć lepszy widok.
Remus Lupin stał najbliżej Dory. Mimo iż nadal młody, Lupin wyglądał na zmęczonego i raczej chorego. Miał więcej siwych włosów niż wtedy, kiedy żegnałam się z nim ostatnio, a jego szaty były bardziej połatane i wytarte niż kiedykolwiek. Niemniej jednak uśmiechał się szeroko do nas, a ja również próbowałam się uśmiechnąć, mimo iż byłam w niemałym szoku.

— Taaa, już wiem, co miałeś na myśli, Remusie — powiedział łysy czarny czarodziej stojący najdalej z tyłu. Miał głęboki, powolny głos a z jego ucha zwisało pojedyncze złote koło. — Wygląda dokładnie jak Penelope.

— Z wyjątkiem włosów — dodał srebrnowłosy czarodziej z tyłu o świszczącym głosie. — włosy ma po Syriuszu, także kruczoczarne.

Szalonooki Moody, który nosił długie posiwiałe włosy, a w jego nosie brakowało sporego kawałka, zezował podejrzanie w kierunku mnie i Sama swoimi źle dopasowanymi oczami. Jedno oko było małe, ciemne i paciorkowate, drugie wielkie, okrągłe, elektrycznie niebieskie — magiczne oko, którym mógł patrzeć przez ściany, drzwi i na to, co działo się z tyłu jego własnej głowy.

— Czy jesteś całkowicie pewien, że to są oni, Lupin? — mruknął. — Byłaby to niezła perspektywa, gdybyśmy przyprowadzili ze sobą jakichś Śmierciożerców udających tę dwójkę. Powinniśmy zapytać ją o coś, co tylko prawdziwa Cassandra może wiedzieć. Chyba że ktoś ma ze sobą trochę Veritaserum...

— Cassie jaką postać przybiera twój Patronus? — zapytał Lupin.

— Wąż — odpowiedziałam nerwowo.

— Tak to ona, Szalonooki — powiedział Lupin.

W pełni świadoma tego, że wszyscy ciągle gapią się na nas, pociągnęłam lekko Sama i wyszłam z nim do kuchni, a on schował różdżkę do kieszeni szlafroka.

Lupin wyciągnął dłoń i potrząsnął moją ręką, a ja przytuliłam się do niego.

— Jak się macie Cassie? — spytał, nieco zdziwiony.

— Przepraszam. Po prostu... cieszę się, że Pana widzę. U nas nieźle właściwie, dziękuję.

Ledwo wierzyłam, że to się dzieje naprawdę. Wakacje bez kontaktu z magiczną społecznością nie licząc chwilowej obecności Dory i nagle cała banda czarodziejów stała właściwie w moim mieszkaniu, jakby to od dawna było ustalone. Zerknęłam na ludzi otaczających Lupina. Nadal przyglądali nam się gorliwie. Poczułam się bardzo zawstydzona faktem, że stoimy przed nimi w samych piżamach i szlafrokach.

— Wyjeżdżamy, prawda? — zapytałam. — Niedługo?

— Niemal natychmiast — odparł Lupin. — czekamy tylko na znak.

— Dokąd jedziemy? — zapytałam z nadzieją w głosie, licząc, że w końcu czegoś się dowiem.

— Do kwatery głównej w niewykrywalnym miejscu. Jej urządzenie zajęło trochę czasu...

Szalonooki Moody siedział na kuchennym stole, pociągając z piersiówki, jego magiczne oko obracało się, we wszystkich kierunkach oglądając urządzenia kuchenne.

— To jest Alastor Moody, Cassie — kontynuował Lupin, wskazując na Moody'ego.

— Tak, wiem — powiedziałam niewyraźnie.

To było dziwne uczucie, być przedstawianym komuś, kogo mogłoby się wydawać, znało się od roku.

— Nimfadorę oczywiście już znacie.

Ślizgonka z wyboru 5Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz