Rozdział 14

34 2 0
                                    

***

Pod domem Robinsona zatrzymał nas ochroniarz, który spojrzał na nas wymownym spojrzeniem. Przez chwile panowała cisza, a mężczyzna wpatrywał się w swój tablet szukając potwierdzenia, że to na pewno my.

—Przepraszam. —chrząknął i uniósł na nas swoje spojrzenie. —Państwo Williams oraz córka i. —w tym momencie zastanawiałam się czyn ten mężczyzna czytał mi w myślach, ponieważ pomyślałam sobie przed sekundą, że śmieszniej by było, gdyby zastanawiał się kim jest mężczyzna obok mnie. Zerknęłam przelotnie na Paula, który zacisnął szczęki i spojrzał na mnie poważnie. Wzruszyłam jedynie ramionami i ponownie spojrzałam na mężczyznę. Po krótkiej chwili ciszy dryblas ponownie się odezwał. —Paul Cooper jak mniemam, prawda?

—Tak. —odpowiedział szybko Cooper, jakby się bał, że zaraz zaczęłabym zaprzeczać. Rodzice uśmiechnęli się przyjaźnie do dryblasa, a ja kiwnęłam jedynie do niego głową.

—Życzę udanego wieczoru.

—Dziękujemy. —odpowiedziała mu uprzejmie moja matka, a następnie weszliśmy do środka.

Dom, a raczej willa Robinsona krzyczała już od wejścia bogactwem i przepychem. Marmurowe podłogi idealnie komponowały się ze złotymi wielkimi żyrandolami oraz czarnymi meblami. Na samym środku stał czarny stolik, a na nim świeży bukiet kolorowych kwiatów, na prawo znajdowały się wielkie marmurowe schody na górę posiadłości.

Przechodząc korytarzem spotkaliśmy po drodze masę ludzi począwszy od gości, a kończąc na obsłudze oraz pracownikach.

—Przez chwile naprawdę obawiałem się, że się tutaj nie dostanę. —powiedział do mnie cicho Paul. —Bywasz nieprzewidywalna, to dość dezorientujące.

—Prawidłowo, a ty miej się na baczności Cooper, bo ja jak sam wspomniałeś bywam nieprzewidywalna i nie wiesz, kiedy mogę coś wykombinować. —puszczam mu oczko, po czym równam krok z rodzicami i razem wchodzimy do bogato zdobionej wielkiej sali.

Nie do końca wiem, czy wcześniej był to salon i na potrzeby tak dużego wydarzenia wszystkie meble zostały wyniesione, czy po prostu Robinsona ma w swojej wilii wielką salę balową.

Szczerze powiedziawszy obie te opcję były prawdopodobne i ja osobiście obstawiałam opcję z tym, że ten facet miał w domu salę balową.

Orkiestra grała przyjemną klasyczną melodie, obejrzałam dokładnie jeszcze raz całą salę. Marmurowa podłoga przyjemnie stukała, kiedy kobiety przechodziły obok nas w szpilkach. W każdym kącie oraz w idealnie takich samych odległościach stały okrągłe wysokie stoliki, gdzie rozmawiali różni ludzie. W samym centrum pomieszczenia znajdowała się scena, gdzie właśnie grała orkiestra oraz przygotowana była mównica. Po prawej i lewej stronie od sceny znajdowały się długie stoły, na których były masa przeróżnych przekąsek tych słodkich oraz słonych. Obok stały różnego rodzaju napoję, a kelnerzy co jakiś czas przechadzali się po sali z tacką zapewne cholernie drogiego szampana.

—Zaraz umrę z tego przepychu. —szeptam do moich towarzyszy, a oni parskają cichym śmiechem. Kiedy wzrok gości skupia się na nas prostuję plecy i wraz z Paulem dumnie schodzimy z dwóch małych stopni. Moi rodzice cały czas podążają za nami z zapewne taką samą postawą.

—Zaraz nas zjedzą.

—Nie. To my zjemy ich. —mówi do mnie przyciszony głosem Cooper, a ja kiwam do niego głową.

Przechodzimy jeszcze kawałek, aż w końcu przed nami wyrasta postać Robinsona. Tim Robinson to facet koło pięćdziesiątki, jego jasne włosy są krótko przystrzyżone przez co uwydatniają jego lekkie zakola. Jego niebieskie oczy wpatrują się w nas ze sztucznością, a na ustach pojawia się taki uśmiech jakiego jeszcze nikt mi w życiu chyba nie sprzedał. Wylewa się z niego fałsz i obłuda.

In the deep of light #2Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz