Rozdział 3

40 2 0
                                    

***

Poniedziałek nadszedł tak szybko, że nawet się tego nie spodziewałam. Rankiem zadzwoniłam do rodziców i powiadomiłam ich o mojej dzisiejszej nieobecności. Oczywiście mama dopytywała co się stało i dlaczego mnie nie będzie, więc wykręciłam się mówiąc, że prawdopodobnie się czymś zatrułam na weekendzie. Tym, że drobnym i jakże niewinny kłamstwem omal nie zwaliłam sobie na głowę rodziców. Mama chciała do mnie jechać w tej samej sekundzie, kiedy jej o tym powiedziała, ale całe szczęście udało mi się ogarnąć sytuację. 

Przysięgam naprawdę nie wiem co by było gorsze kazanie od rodziców na mój wygląd i na to wielkie nieszczęsne limo czy zmierzenie się z pracownikami. Drogą wielkiego namysłu zdecydowanie pracownicy by byli mniej szkodliwi. Gdyby zaczęli zadawać, jakieś zbędne pytania to bym im pogroziła, że ich wywalę z roboty i lepiej, żeby się zajęli pracą niż moim życiem prywatnym.

Z rodzicami byłoby zbyt ciężko. Mama by mnie zjadła i zadawałabym masę niewygodnych pytań, a ojciec by mnie obserwował, jak drapieżnik. Każdy mój ruch zostałby przez niego wyhaczony, a gdyby w trakcie kłamania choć jeden malutki mięsień by mi zadrgną, to by była istna katastrofa.

Całe szczęście, jak już mówiłam uratowałam sytuacje i powiedziała, żeby lepiej nie przyjeżdżali, bo i oni się zarażą, a tego byśmy przecież bardzo nie chcieli. I cóż podziałało. Rodziców do jutra mam ogarniętych. Naprawdę zastanawiam się, jak ja jutro pójdę do pracy z tym wielkim siniakiem pod okiem, który wcale nie wygląda, jakby miał w planie się pomniejszyć. Wręcz przeciwnie. Wygląda, jeszcze gorzej niż wczoraj co mocno mnie niepokoi. 

Na domiar złego muszę wyjść z Marvelem na krótki spacer, a nie ma słońca. Ludzie z mojej dzielnicy będą się na mnie zapewne patrzeć, jak na jakąś opuszczoną i obłąkaną, ale no jakoś to przeżyję. Nie pierwszy nieostatni raz tak się na mnie patrzą. 

Przynajmniej są plusy mojego dzisiejszego pozostania w domu. Zadzwonię w końcu na dłużej do Beth i w końcu zobaczę Sama. Chłopiec rośnie jak na drożdżach i z każdym dniem jest coraz większy. Caleb i Beth nie wyrabiają za nim, bo ten mały brzdąc ma w sobie niezliczone pokłady energii. Już współczuję panią w przedszkolu, które będą musiały zajmować się tym łobuzem. 

Ubieram na nos moje czarne okulary i zapinam bluzę, bo jest dziś dość nie przyjemna pogoda. Zapinam Marvela na smyczy i zamykam dom. 

Chodzę już jakiś czas i trochę się nudzę, mojego psa spuściłam ze smyczy już jakiś czas temu. Uwielbiałam okolice, w której mieszkałam, ponieważ było tu naprawdę dużo zieleni, co się z tym łączyło był to istny raj dla Marvela.

Z kieszeni mojej bluzy wyjęłam telefon i wybrałam numer Beth, dochodziła godzina dziewiąta więc kobieta nie powinna już spać. Po chwili na ekranie mojego telefonu pojawiła się mi twarz rozczochranej Beth. Uśmiechnęłam się do niej, ale ona tego nie zauważyła, ponieważ zaczęła coś mówić do Sama. 

—Hej, sory Sam jak zwykle broi. —głos przyjaciółki przeciął ciszę panującą wokół mnie.

—No wiesz praca mamuśki nie jest wcale łatwa. Chciałaś to masz.

—Spadaj. Opowiadaj lepiej co u ciebie i po co ci te wielkie okulary, skoro jest strasznie ponuro dzisiaj. 

—Nawet mi nic nie mów.

—Właściwie, dlaczego ty do mnie dzwonisz o godzinę dziewiątej? Ty nie powinnaś być teraz w robocie?

—Tylko się nie śmiej. 

—Jak to mówisz to mam ochotę się zacząć śmiać już teraz. —przewracam oczami na jej słowa, choć ona tego nie może zobaczyć. Zdejmuję w końcu okulary, a oczy przyjaciółki rozszerzają się o kilka rozmiarów, a po chwili jej twarz wykrzywia przerażenie. —Na Lorda kto cię tak pobił?! —blondynka krzyczy, że aż krzywię się przez tej dźwięk, bo nie spodziewałam się, że będzie on tak mocny. 

In the deep of light #2Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz