Rozdział 14 - Poeta

62 8 2
                                    

‼️‼️TRIGGER WARNING - w tym rozdziale pojawia się krew‼️‼️

Może nie jest jej jakoś dużo, ale i tak wolałam o tym wspomnieć.

***

Od incydentu z zamknięciem minęło już kilka dni. Bardzo spokojnych dni. Wręcz nudnych i monotonnych, zupełnie jakby wszystko wróciło do swojego naturalnego porządku.

Piękne złudzenie.

Telefon Deana nie przeteleportował się przecież magicznie do szuflady, a klucz w drzwiach nie przekręcił się sam. Wszystko wskazywało na to, że Fairy komuś podpadł.

Tylko komu?

Istniało wiele powodów do tego, żeby nienawidzić Zmiennokształtnych. Ludzie od zawsze bali się potworów. Spisywali legendy o mitycznych kreaturach wychodzących z ukrycia pod osłoną nocy po to, by żerować na niewinnych. Posypywali solą progi swoich domów, żeby nie odwiedzały ich tam nieczyste moce. Próbowali je odstraszyć, posługując się symbolami. Opowiadali sobie nawzajem przestrogi, żeby nie igrać z tym, co nadprzyrodzone. Unikali odwiedzania po zmroku lasów, cmentarzy i innych miejsc, które utożsamiali ze złymi istotami. Zjawami o nieczystych intencjach, które od czasu do czasu pokazywały się ludzkiemu oku.

Niektóre z nich miały ostre kły, które służyły im do picia krwi. Inne wysługiwały się cudzym ciałem, żeby przez nie przemówić. Jeszcze inne siadały na klatkach piersiowych, przyduszając swoją ofiarę we śnie.

Skoro istniały kreatury, które potrafiły pozbawiać życia samym spojrzeniem, hipnotyzować i zwodzić, a potem przybierać postać swojej ludzkiej ofiary, strach wydawał się być czymś oczywistym. Najbardziej człowieczym odruchem, jaki w takiej sytuacji przewidziała natura.

Zmiennokształtni byli jak demony, które pojawiały się po to, by mącić w głowach. Jak wampiry, które nie piły krwi. W zasadzie ich egzystencja opierała się na bardzo podobnych mechanizmach.

Symbol Wingsa nie zadziałał. Żadne z nas nie spłonęło po przekroczeniu progu biblioteki.

Liczyłam na to, że gdy następnym razem go zobaczę, przyjrzę się jego dłoniom, czy przypadkiem czegoś na nich nie brakuje. Jak na złość, przez ostatnie dni nie mieliśmy okazji się spotkać. Od początku tygodnia nie przychodził do szkoły, a ja codziennie go wypatrywałam.

Gdy go nie było, dni mijały bez żadnych zawirowań. Nie wiem czy to tylko niefortunny zbieg okoliczności, czy naprawdę był magnesem na problemy.

Moje na pewno.

Wyszłam z domu nieco później niż zwykle. Zamiast do jedynki, jechałam dzisiaj do Domu Kultury, w którym miało się odbyć spotkanie autorskie z jakimś niszowym poetą, o którym nigdy wcześniej nie słyszałam. Oczywiście organizotem tego wydarzenia był Robertson, więc miałam przy sobie zeszyt do literatury i dwa długopisy. Znając życie będzie chciał później przepytać nas z tego, co zapamiętaliśmy.

Szczególnie narażona była "panna Baker", ale Khloe absolutnie się tym nie przejmowała. Od rana planowała jak wymknąć się w trakcie w taki sposób, żeby uniknąć nieobecności.

– Jak mi się spodoba to może zostanę – powiedziała, zajmując miejsce w ostatnim rzędzie granatowych siedzeń – Chociaż wątpię.

– Mi już się nie podoba. Strasznie tu duszno – pomachałam chwilę dłońmi przed twarzą, tworząc z nich amatorski wachlarz.

– Ja ciebie nie rozumiem, Rosalka. Całe wakacje chodziłaś w czarnym poliestrze, a duszno ci na spotkaniu z jakimś Austinem.

– Wcale nie chodziłam w poliestrze – prychnęłam.

Istoty Zmiennokształtne || gdy ćma trafi na płomieńOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz