Rozdział jedenasty

1.3K 81 16
                                    

Z dedykacją dla wszystkich tych, którzy czekali na kolejny rozdział.

* Ada *

Czuję, że umieram. Że bez niego nie mam po co dalej żyć.
Nic nie zapowiadało, że ten dzień będzie inny od wszystkich. Jak zwykle wstaję rano. Oczy zamykają mi się ze zmęczenia. Bez Marcina u boku nie sypiam zbyt dobrze. Na matmie gapię się bezmyślnie w tablicę, myśląc o czymś zupełnie innym, niż rachunek całkowy. Chcę tylko cofnąć czas, ale to, co był już nie wróci. Każdego dnia przekonuję się o tym co raz bardziej dotkliwie. Otrząsam się z odrętwienia, gdy Blanka puka mnie lekko w ramię i przesuwa w moją stronę karteczkę.

Co się dzieje?? Od kilku dni jesteś jakaś inna, nieswoja...
Nie sypiam ostatnio zbyt dobrze. To chyba stres przed maturą... ;)
Znam to. ;) Gdyby jednak coś się działo, to byś mi powiedziała, prawda?
Jasne, przecież się przyjaźnimy.

- Rochniewicz! Mazurska! - odzywa się nagle tuż nade mną skrzekliwy głos matematycy. - Czy ja wam przypadkiem nie przeszkadzam?!
Zawstydzona spuszczam wzrok, ale o mało co nie wybucham śmiechem, słysząc obok siebie chichot Blanki.
- Rochniewicz, skoro ci tak wesoło, to zapraszam do tablicy. Natychmiast!
Dziewczyna wstaje i pewnym krokiem wychodzi na środek. Jest tak dobra z matmy, że czasami mam wrażenie, iż to ona powinna stać na miejscu matematyczki.
Ukradkiem wyciągam z piórnika karteczkę z planem lekcji. Już drugi semestr, a ja jeszcze nie zdołałam go ogarnąć. Czuję dziwny uścisk w żołądku, gdy okazuje się, że następną lekcją jest religia. Jeśli dzisiaj znowu go nie zobaczę, to uschnę z tęsknoty. Dosłownie. Jeśli jednak dzisiaj to on poprowadzi lekcję, to wątpię, abym mogła wytrzymać z nim w jednym pomieszczeniu bez okazywania żadnych emocji.

***********************
Dzwonek. Czas sądu, wóz albo przewóz. Albo go zobaczę albo nie. Choć wątpię, jeżeli jest chory... Z nerwów zaczynam obgryzać paznokcie.
- Ada - Blanka pochyla się w moją stronę. - coś się dzieje. Widzę to.
- Nie, no co ty. Zdaje ci się tylko - wybucham śmiechem, żeby zatuszować mój obecny stan ducha. Mam nadzieję, że nie brzmi zbyt sztucznie.
Słyszę trzask zamykanych drzwi i mimo woli patrzę w tamtą stronę. Marcin... A więc jednak. Czuję, że moje serce wykonuje salto w tył. Nasze spojrzenia się spotykają, a ja nie mogę odwrócić wzroku. Poprostu nie potrafię. Z trudem odwracam głowę. Marcin wygląda źle. Jest blady i ma sine cienie pod oczami, jakby naprawdę chorował, albo... przepłakał całą noc. Jest mi go bardzo szkoda.
Nie patrz na niego, nie patrz, idiotko, nie patrz...
Wbijam wzrok w zeszyt i w myślach obiecuję sobie, że już więcej na niego nie spojrzę.
Już po kilku minutach łamie jednak postanowienie i obserwuję go kątem oka. Coś mówi, ale nie dociera do mnie żaden dźwięk. Zerka w moją stronę. Po raz kolejny tonę w głębi jego spojrzenia. Nie, nie umiem tak.
Nie chcę, żeby tu był. Nie chcę, żeby cierpiał tak, jak ja cierpię. Nie chcę, żeby tęsknił za mną tak, jak ja tęsknię za nim. Nie chcę, żeby kochał mnie tak, jak ja kocham jego. Chcę, żeby zaczął żyć normalnie, tak jak wtedy, zanim poznał mnie. Nie, nie prawda. Wcale tego nie chcę. Chcę tylko, by wszystko było jak dawniej. Ale słów nie da się cofnąć. Czynów nie da się wymazać. Decyzje, które zostały podjęte nie zawsze dają nam gwarancję szczęścia. Nie decyzje tego typu. Marzę tylko o tym, żeby go dotknąć. Jedyne, czego pragnę, to rzucić mu się w ramiona. Chcę jego palców we włosach i dotyku jego ust na twarzy. Chcę jego ciepła i siły tak bardzo, że to aż boli. Mimo otwartego okna nie mogę oddychać. Czuję, że zaraz się uduszę. Nie mogę znieść pełnego bólu spojrzenia wpatrzonych we mnie zielonych oczu.
Wyrywam kartkę z zeszytu i piszę pośpiesznie.

Źle się czuję. Idę do pielęgniarki. Chyba poproszę mamę, żeby zwolniła mnie do domu.

Blanka czyta, kiwa ze zrozumieniem głową i odpisuje.

Jasne. Napisz jak bd już w domu, żebym się nie martwiła.

Podnoszę rękę i wołam.
- Proszę księdza! - jak dziwnie to brzmi w moich ustach. Jakby nic dla mnie nie znaczył, jakby był mi zupełnie obcy, jakbym próbowała grać kogoś, kim nie jestem.
- Tak? - patrzy na mnie. Widzę, że próbuje powstrzymać emocje, ale nie wychodzi mu to zbyt dobrze.
- Źle się czuję. Mogę iść do pielęgniarki? - kilka wyrazów, ale ich wypowiedzenie wydaje mi się trudniejsze niż zimowe zdobycie Mount Everest.
- Oczywiście.
Szybko zbieram swoje rzeczy, szeptem żegnam się z Blanką i wychodzę. Zamiast do gabinetu lekarskiego idę w lewo, do łazienki. Rzucam plecak na podłogę, zamykam drzwi i osuwam się po nich bezładnie. Nie mogę już dłużej tamować łez. Płyną one strumieniami po policzkach. Chyba nigdy nie uda mi się uleczyć złamanego serca. Nigdy nie uda mi się o nim zapomnieć. I to chyba ta świadomość boli najbardziej. Prawie kwadrans zabiera mi uspokojenie się. Biorę kilka głębokich wdechów i podchodzę do umywalki, żeby obmyć twarz. Mam dosyć udawania, że mogę bez niego żyć. To mnie zabija.

Ksiądz     |ZAWIESZONE|Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz