Pierwszy

7.3K 442 116
                                        

Czerń i złoto. Łuski i błoniaste skrzydła. Ryki, wrzaski, hałasy i szum deszczu siekącego moją skórę. Wszędzie czarne, burzowe chmury, gdzieniegdzie przecięte mrocznym fioletem. A wszystko zalane mgiełką wszechobecnego strachu.

Taki sen właśnie, przerywa mi nieznośny, skrzeczący i jakże wkurzający jazgot budzika, roznoszącego się po moim pokoju, burzący ciszę tego poniedziałkowego poranka. Jak codzień z resztą...

W ślimaczym tempie wychodzę z łóżka, od razu chowając stopy w włochate pantofle i kierując się do łazienki. Tam rozczesuję czarne włosy, poniżej łopatek, by nie przypominały ptasiego gniazda, związuję je w schludny kucyk i przepłukuję twarz. Potem na zaspane jeszcze oczy zakładam szkła kontaktowe. W pokoju zakładam białą koszulkę z rękawem trzy czwarte, na to granatową marynarkę i tego samego koloru spódniczkę, które są częścią znienawidzonego przeze mnie i wszystkich uczniów szkoły Lady Margaret, mundurka z logo owego liceum.

Kiedy schodzę na dół, moja mama już wychodzi z kuchni z torebką i laptopem. Podobnie jak ja, krótkie blond włosy do ramion zwinęła w schludny kucyk i tak samo jak ja, nie nałożyła makijażu. Mamy bardzo podobne nawyki, lecz czasem się zastanawiam nad ogromną różnicą między mną a mamą. Ja - czarnowłosa, wysoka i chuda z bladoniebieskimi oczami i wadą wzroku, a ona - niska, zaokrąglona w odpowiednich miejscach blondynka o piwnych oczach. To jak ogień i woda! Gdy byłam mała, zawsze bawiłam się narzędziami kuchennymi, udając czarodziejkę. Zmieniałam wtedy siebie w mniejszą kopię mamy, by być taka jak ona - by być tak piękna jak ona. Długo po takich zabawach wierzyłam, że w końcu moje włosy zaczną jaśnieć, a oczy ciemnieć.

- Muszę lecieć kochanie - sapie, wsuwając stopy w czarne szpilki. - Bądź grzeczna w szkole. - Mruga do mnie z łobuzerskim uśmiechem, a po chwili znika za drzwiami.

- Zawsze jestem grzeczna... - mruczę, przywołując w głowie wspomienie dnia, kiedy do naszego domu dotarł list z wiadomością o moich utarczkach z koleżankami. Czułam się wtedy jak Harry Potter, z tą różnicą że mój Hogwart znajdował się w gabinecie dyrektora, a ja nie byłam nadzwyczajnie utalentowanym uczniem, tylko uczennicą, która wdała się w bójkę.

To wcale nie tak że jestem zdegenerowaną, nastoletnią smarkulą, całkowicie nie szanującą zasad etykiety i wszelkiej kultury, ale czasem po prostu trzeba co nieco wygarnąć odpowiednim osobom. A jeśli słowa nie wystarczą, trzeba to robić ręcznie...

Odpycham wspomnienia wydarzeń z poprzedniego trymestru i spekuluję, że jeśli nie ruszę tyłka z domu za piętnaście minut, mój autobus ucieknie gdzie pieprz rośnie, a ja spóźnię się na pierwszą lekcję.

Po śniadaniu wychodzę z domu, szczelniej owijając się płaszczem i wciskając głębiej ręce w jego kieszenie. Już koniec października, ale zima zdaje się nie zważać na datę w kalendarzu i wysyłać pierwsze fale chłodu do ataku na mieszkańców Londynu.

W ostatniej chwili wbiegam do czerwonego autobusu, jakich pełno w tym mieście i zajmuję jedno w niewielu wolnych miejsc. Zanim autobus podwiezie mnie pod szkołę mam około piętnastu minut, więc wyciągam słuchawki i włączam muzykę. Cztery piosenki później staję przed majestatycznym budynkiem szkoły. Na placu przed wejściem kręcą się dziesiątki uczniów, ociągając się z wejściem do środka, mimo panującego chłodu. Przeciskam się między grupkami pierwszoklasistów, drugoklasistów - moich rówieśników - i trzecioklasistów, po czym w końcu otacza mnie ciepły zaduch korytarzy szkolnych, pachnący cytrynowym płynem do czyszczenia podłóg.

Podchodzę do szafki, wpycham tam swój płaszcz, przekładam potrzebne książki do torby i wlokę się w stronę klasy matematycznej. Po drodze obserwuję grupki uczniów i uczennic, a do głowy przychodzą mi od razu wspomienia sprzed zaledwie roku, kiedy jako słodka i przeciętna pierwszoklasistka miałam wiele przyjaciółek. Wiele to znaczy trzy: Lindsay, Blair i Maddie. To takie typowe. Typowe jest też to że ja i Lindsay podkochiwałyśmy się w jednym z popularniejszych chłopaków w szkole. Ale ograniczałyśmy się tylko do gapienia na niego podczas przerw, czy lunchów i stalkowania jego profilu na Facebooku. Ot, niegroźna obsesja. Potem, niespodziewanie, przyciągnęłam uwagę Doriana, tym samym wywołując zazdrość Lindsay. Dziewczyna przestała się do mnie odzywać, a wkrótce przekonała do tego Blair. Maddie się opierała, lecz i ona mnie opuściła. Fabuła amerykańskiej komedii romantycznej, chciałam by tak było, lecz niestety, zostałam sama z chłopakiem bez przyjaciółek. A w krótce i bez chłopaka. Kilka miesięcy później okazało się że pójście do łóżka jest biletem do dalszego ciągu naszego związku. Odmówiłam zabiegania o ten bilet. I tak oto po przepłakaniu kilku nocy, a nawet dni wstałam z łóżka, uczesałam się, umalowałam, ubrałam i poszłam do szkoły jak gdyby nigdy nic. Znosząc czasem docinki i wredne szydzące uśmieszki Lindsay, Blair i Maddie z czasem zostałam samotnikiem z wyboru i kujonką z przeznaczenia (nauka zawsze była moją mocną stroną i jednym z priorytetów). To już nie jest amerykańska komedia romantyczna, tylko moja jakże przebojowa i wspaniała rzeczywistość.

Dzwonek przerywa moją retrospekcję i nie pozwala rozpocząć wewnętrznych monologów, ale zmusza do wejścia do klasy i skupienia się na lekcji. Siadam w ławce, a zaraz obok mnie ciężko opada na krzesło Sam, chłopak który nigdy nie robi nic na lekcji i woli taksować wredną matematyczkę spojrzeniem, niż tablicę. No cóż, o gustach się nie dyskutuje...

- Dzień dobry wam wszystkim - mówi wchodząc, a jej wysokie szpilki pukają rytmicznie w drewnianą podłogę, kiedy stawia pewne kroki, dosłownie wymachując biodrami w ciasnej grafitowej spódnicy. Oto groźna pani Hopkins.
Groźna pani Hopkins kładzie dziennik na biurku i chrząka.

- Przywita nas dziś nowa koleżanka, na imię ma Emily - oświadcza. - Bądźcie dla niej mili. - Dodaje, prześlizgując spojrzenie po mnie, co wywołuje pojedyncze śmiechy w sali.

To, że uderzyłam Lindsay w policzek w poprzednim tygodniu, bo przesadziła z głupimi żartami, nie znaczy że biję każdego kogo spotkam. Zanim decyduję się odpowiedzieć matematyczce kąśliwą uwagą, drzwi sali uchylają się, a w progu staje dziewczyna o fioletowych włosach.

Jako kulturalna osoba, próbuję nie iść w ślady innych i nie gapić się perfidnie w nową uczennicę, choć jej ekscentryczność mnie powala do reszty. Co więcej, nie ma na sobie mundurku szkolnego, tylko zwykłą koszulkę z rękawem trzy czwarte w czarno - białe paski i czarną spódniczkę. W tym momencie, bardziej niż historii jej włosów, jestem ciekawa, kiedy nauczyciele zarządają zmiany tego ubrania na mundurek.

- Jestem Jenique. - Uśmiecha się i skanuje wzrokiem wszystkich, jakby kogoś szukała.

- Wiemy - rzuca nauczycielka. - Usiądź, a my zaczniemy już lekcję. - W głosie pani Hopkins da się słyszeć zniecierpliwienie.

Jenique siada gdzieś po drugiej stronie klasy, a lekcja rozpoczyna się. Nauczycielka zapisuje temat na tablicy. Funkcje liniowe, jak pysznie. Wywracam oczami i zapisuję znienawidzony temat do zeszytu. Tak właśnie, kujonka nie lubi funkcji, ale kto ją w końcu lubi?

Po trzydziestu minutach skrupulatnego schylania się nad kartką i liczenia kolejnych igreków, wzorem funkcji iks, rozprostowuję w końcu plecy i rozglądam się po klasie. Pani Hopkins magluje dziewczynę o imieniu Tracy, a reszta klasy po prostu siedzi i obserwuje wszystko, tylko nie tablicę. Trochę przykre, zważając na to że za ponad rok mamy a - levelsy i to jest wstęp na nasze studia a potem dalszą karierę. No cóż...

Ból w plecach nie ustaje, mimo że przeciągam się jak nienormalna. Postanawiam rozprostować kości, bo naprawdę nie wytrzymam kolejnych trzydziestu minut siedzenia nad zeszytem.

- Tak Cortèz, możesz wyjść - mruczy nauczycielka, kiedy pytam ją o wyjście do toalety.

- Jestem Montgomery - burczę, kiedy drzwi do klasy już się za mną zamknęły. Bójka w szkole powinna mi dać sławę i chociaż matematyczka powinna zapamiętać jak sie nazywam, ale nie, do diabła, ta sytuacja obdarowała mnie jedynie minusami. Plusów jak nie było, tak nie ma.

Ruszam przez jasno oświetlony korytarz w stronę łazienek, przez co po drodze muszę minąć sekretariat. Co dziwne, drzwi do niego są otwarte na oścież, jakby ktoś przed chwilą z nich w pośpiechu wybiegł. Będąc na wprost pokoju, widzę kawałek pleców okrytych czarną, skórzaną kurtką i ciemne włosy.

- Zapytam jeszcze raz, dlaczego nie mam dostępu do nazwisk uczniów w tej szkole? - Słyszę zirytowany głos nastolatka. Rzadko kto ma odwagę na taką intonację głosu w tej szkole, toteż jestem podwójnie zdziwiona i zainteresowana. Chłopak również wydaje mi się obcy, więc mój mózg mnoży unikalność sytuacji przez trzy...

- To jest sprzeczne z kodeksem i narusza zasady prywatności, które musimy zachowywać, jako że mamy do nich stały dostęp. - Sekretarka również nie udaje już miłej, jak zwykła zawsze to robić. Jej ton mówi mi, że gdyby dyrektor naszej szkoły postawił przynajmniej dwóch ochroniarzy na korytarzach, kobieta już dawno użyłaby ich mięśni.

Nie słyszę dalszej wymiany zdań tamtej dwójki, tylko kieruję się do drzwi z wymalowanym okręgiem. Tam rozmasowuję plecy, tak jak tylko jestem w stanie dosięgnąć, ale nawet po dziesięciu minutach ból nie ustaje.
Jutro zamiast na matematykę wybiorę się do masażysty...

Trzynasty AniołOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz