Parkuję z piskiem opon przed szpitalem i wybiegam z auta, kierując się prosto do wejścia. W końcu się zatrzymuję i marszczę brwi. Chyba o czymś zapomniałem.
Cholera, faktycznie. Zapomniałem o Shai!
Wracam i widzę, że opiera się o auto. Co chwilę krzywi się z bólu. Chwytam ją pod kolana i biorę na ręce.
- Kiedyś zapomnisz głowy - stwierdza dziewczyna.
***
Shailene od godziny siedzi na piętach, opierając się o poduszki na łóżku. Co chwilę krzyczy z bólu, a ja nie jestem w stanie jej pomóc... Położna przychodzi co jakiś czas, żeby sprawdzić rozwarcie, które za każdym razem jest większe. Masuję plecy Shailene, żeby trochę się rozluźniła.
- Jestem przy tobie - mruczę. - Oddychaj głęboko, pamiętasz? Tak jak w szkole rodzenia.
- Nie przypominaj mi o tej przeklętej szkole! - Wrzeszczy, a ja uśmiecham się pod nosem.
Pani prowadząca niezbyt nas lubiła w głównej mierze przeze mnie... Dziwnym trafem to mi przydarzały się różne głupie sytuacje, a to lalce na której ćwiczyliśmy odpadła głowa (do tej pory nie mam pojęcia jak to zrobiłem), albo piłka na której siedziałem nagle zaczęła tracić powietrze w szybkim tempie, aż zrobił się z niej flak... Nie jestem aż taki gruby, żeby pękła!
- Oddychajmy razem - proponuję.
- To mój pierwszy i ostatni poród - jęczy Shailene. - Nigdy więcej nie dam się w to wrobić, słyszysz mnie?!
Wiem, że tylko teraz tak mówi, bo bardzo ją boli. Ale później, gdy dziewczynki już przyjdą na świat, na pewno zmieni zdanie. Chcę minimum czwórkę dzieci, idealnie byłoby mieć piątkę...
Znów przychodzi położna, żeby sprawdzić jak się mają sprawy.
- Chcę wszystkie środki przeciwbólowe jakie macie - stwierdza Shailene.
- To niestety niemożliwe - uśmiecha się. - Za duże rozwarcie. Mamy już dziesięć centymetrów, moja droga! Możemy zaczynać! Chodź, pomożemy ci oprzeć się na plecach.
***
- Oddychaj, oddychaj - mówię, głaszcząc umęczoną Shai po głowie. Męczy się już prawie godzinę.
- Zamknij się! To twoja wina, ty mnie zapłodniłeś! Nienawidzę cię, Theo! - Krzyczy przez zaciśnięte zęby.
Nie robię sobie nic z jej słów, bo wiem, że naprawdę tak nie myśli. To ogromny ból sprawia, że mówi takie rzeczy.
- Ciii, kocham cię, jesteś bardzo dzielna, musisz wytrzymać... Wiem, że cię boli...
- Aaaaach, przestań pieprzyć! Gówno wiesz, to ja rodzę, a nie ty! Wyjdź stąd!
Może lepiej byłoby gdybym faktycznie na chwilę wyszedł i zostawił ją w spokoju? Może moja obecność ją drażni?
Wstaję z krzesełka i ruszam do wyjścia.
- GDZIE IDZIESZ?! NIE ZOSTAWIAJ MNIE SAMEJ!
Wracam na swoje miejsce.
Chwytam rękę Shai.
- Ściśnij mnie, pokaż mi swój ból - mówię, a ona dosłownie miażdży moją rękę. Syczę z bólu, ale jej nie zabieram. Najprawdopodobniej mi ją amputują po tym wszystkim, ale komu jest potrzebna ręka... Mam jedną, wystarczy mi.
- Widzę główkę, przyj Shai, mocno - woła położna, a moja żona zaciska powieki i ściska moją rękę. Kurwa, ile ta kobieta ma w sobie siły...
***
Szesnastego lipca 2016 roku, o godzinie siedemnastej cztery przychodzi na świat Hazel Grace, a pięć minut później, Astrid Melanie. Shailene, choć umęczona, uśmiecha się szeroko, podobnie jak ja... Rozpłakałem się jak dziecko, gdy w końcu mogłem wziąć na ręce moje córeczki. Położna proponuje, że zrobi nam zdjęcie, więc siadam obok Shailene, która trzyma Hazel, a na mojej prawej ręce spoczywa Astrid. Drugą obejmuję żonę i uśmiechamy się do telefonu, którym położna robi zdjęcie.
Później kładziemy dwie dziewczynki obok siebie i wpatrujemy się w nie z zachwytem. Już teraz widzę podobieństwo między nimi a sobą.
- Theo, spójrz na ich rączki! - Mówi podekscytowana Shailene.
Faktycznie, wygląda to tak jakby trzymały się za rączki. Rzecz jasna, nie potrafią jeszcze nic ściskać, ale jest to tak urocze, że wyciągam telefon i robię zdjęcie, po czym wstawiam na swoje konto na Instagramie. Podpisuję je HG&AM.
Nie ma chyba w tej chwili na świecie bardziej szczęśliwego człowieka niż ja.
CDN.
💙