Rozdział 19

1.1K 129 12
                                    

   Do wieczora panowała ciężka do zniesienia cisza. Naloson kilka razy próbował ją przerwać. Bezskutecznie.
   Wiedziałam, że mieli do mnie pretensje. Nie dziwiłam im się. Zasłużyłam. Sama je miałam do siebie. Mimo to nie zmieniłabym zdania. Widok masakry, jaką urządzili magowie, wstrząsnął mną. Nie byłam przygotowana na taki widok. I nigdy nie będę. Każdy człowiek ma jakieś granice wytrzymałości psychicznej. To właśnie była moja.
    Na Erboarze co chwilę widziałam czarnobiałe zdjęcia czy filmy z czasów drugiej wojny światowej. Przewijały się w telewizji, na historii i w czasie rocznic narodowych. Może przez fakt, że nie miały one normalnych kolorów, dokumenty te nie wstrząsały mną aż w takim stopniu.
Mimowolnie przypomniałam sobie tamten widok. Zapach lasu zamienił się w odór krwi. Pomimo zamkniętych oczu, widziałam. Widziałam zwłoki, śmierć i krew. Dużo krwi.
   Kolacja cofnęła się z mojego żołądka. Z trudem przełknęłam słoną ślinę. Podkuliłam nogi pod brodę, wypuszczając powoli powietrze z płuc. Wstrząsnął mną dreszcz.
   Jak tylko odeszłam od wioski na tyle daleko, aby nie czuć było smrodu, zaczekałam. Aret przyprowadził do mnie Bena. Nic nie powiedział, tylko zostawił brata i wrócił się do zgliszcz. Wiedziałam, że pochowali ciała, ponieważ ich ręce były we krwi. Gdy na nie patrzyłam, natychmiast odwracałam wzrok.
   Las nocą był cichy. Mgła otulała go niczym kołdra, zakrywająca ludzkie okrucieństwa. Cisza oczywiście była względna. Gdzieś w oddali huczała sowa, jakieś nocne zwierzę skrobało pobliski pień drzewa.
   Sowa przestała wydawać dźwięki. Nagle po lesie rozległ się ostatni śmiertelny pisk jednej z myszy.
   Taka jest różnica pomiędzy nami, ludźmi, a zwierzętami. Zwierzęta zabijają, bo muszą, a ludzie, bo chcą. I lubią.
   Ben kichnął głośno, po czym pociągnął nosem, przerywając kojącą ciszę. Wzdrygnęłam się.
Poprawiłam swoją pozycję, bo korzeń zaczął boleśnie wbijać mi się w udo. Wyprostowałam kołczan, który miałam przerzucony przez ramię i sprawdziłam, czy łuk na pewno leży obok mnie, tam gdzie wcześniej.
   Uniosłam wzrok na niebo pełne gwiazd. Przytłaczało mnie. Czułam się winna.
   Zawiodłam dowódców, którzy liczyli na powodzenie mojego planu. To dla mnie Aret i Naloson uciekli z zamku. Przez moją niekompetencję. Przeze mnie prawie wpadli w ręce pościgu. A ja nawet głupich ciał nie potrafiłam pochować.
   Z moich ust wydobyło się głębokie westchnienie, a po policzku powoli skapnęła łza. To był najgorszy rodzaj obwiniania. Nie mogłam obciążyć odpowiedzialnością nikogo, na nikim nie mogłam też się wyżyć. Jedyne, co mi pozostało, to gryzienie się od środka.

   - Mówiłam, że się nie nadaję - wyszeptałam, połykając łzy.

   Skuliłam się jeszcze mocniej, jakby to mogło mnie ochronić przed wyrzutami sumienia.
Kojąca do tej pory cisza nagle zaczęła podwajać moje wątpliwości i ból.
   Zacisnęłam pięści, wbijając sobie zniszczone paznokcie w skórę.
   Głośno pociągnęłam nosem. Wytarłam oczy rękawem. Zgarnęłam włosy z czoła, starając się jakoś ogarnąć, bo pora była obudzić Nastię, która po mnie miała pełnić wartę. Moja dłoń natrafiła na złoty wisiorek, który wysunął się spod koszuli.
   Powoli przesunęłam się w kierunku bliźniaczki. Zamyślona nie zauważyłam, że moja dłoń oparła się o coś szorstkiego, wystającego z jednej z toreb.
   Wciągnęłam głośno powietrze, czując od tego czegoś dziwne gorąco, które sparzyło mi dłoń. Wisiorek także nagle się rozgrzał. Cofnęłam dłoń. Macki ciemności złapały za mój umysł, ciągnąc mnie w dół.

~*~

   Jęknęłam z bólu. Czaszka pulsowała, a ja czułam jakby jakieś ogromne imadła miażdżyły mi skronie.
   Przyłożyłam dłoń do głowy. Z trudem udało mi się usiąść i otworzyć oczy. Do nie gotowych źrenic wpadło światło, boleśnie mnie oślepiając na jakiś czas.
   Mimo że chwilowo miałam problem ze wzrokiem, słuch działał jako tako. Co prawda czułam, że jedno z uszu przytkało mi się, ale poza tym wszystko było znośnie.  Zamrugałam ponownie oczami. Powoli lśniąca biel zaczęła ustępować. W końcu mogłam odróżnić kontury.

   Siedziałam na twardej, kamiennej posadzce. Przede mną widziałam solidne drzwi, a dalej grupkę ludzi. Dopiero po chwili rozpoznałam postacie.
   Ununchi przykładał dłoń do swojej skroni, wbijając wzrok w struchlałego żołnierza. Obok stało jeszcze kilku innych strażników. Spojrzenia mężczyzn byli puste, nawet nie zwracali uwagi na scenę, która rozgrywała się tuż przed ich oczami.

   - Ununchi... byliśmy przyjaciółmi! Razem wojowaliśmy, przy jednym stole jedliśmy! - krzyczał przerażony strażnik, kuląc się w sobie.

   Dowódca tylko zacisnął usta. Jego spojrzenie przypominało w tamtej chwili wzrok tamtych strażników. Zmarszczył brwi, a skulony mężczyzna wyprostował się. Przerażone oczy zobojętniały.

   - Tak musi być - wyszeptał dowódca, kładąc rękę na ramieniu sztywnego jak kłoda strażnika.

   Po policzku Ununchiego spłynęła łza. Mężczyzna zaklął, ścierając kroplę ze swojego policzka.
Pchnął drzwi i pewnym krokiem wszedł do środka. Szybko wstałam, ale nie udało mi się za nim wślizgnąć za nim. Próbowałam przejść przez drzwi, ale okazało się, że nie przez wszystkie przedmioty mogę przejść.
   Przyłożyłam ucho do powłoki, ale nic nie było słychać. Usiadłam wiec na ziemi, czekając na dalszy rozwój wypadków.
   Niesamowita była zdolność Ununchiego do tak szybkiej zmiany mimiki. Nałożenie jakiejkolwiek maski zajmowało mu ułamek sekundy.

   - No to wszystko jasne. Panujesz nad ziemią - dotarł do mnie stłumiony głos. Zamrugałam oczami, bo nie powinnam była tego słyszeć przez tak grubą ścianę i dużą odległość.

    Coś uderzyło w ścianę, a jako że przeżywałam ten moment po raz drugi, wiedziałam, że była to ręka Ununchiego.
   Żołnierze otworzyli drzwi, a ja nie tracąc czasu weszłam do środka.
Przede mną widziałam biurko, a za nim siedział mężczyzna. Na ziemi leżały odłamki skały.
Ununchi składał ręce w piramidkę, patrząc badawczo na młodszą mnie. Żołnierze zabierali Sileę Junior ze sobą.
   Coś dziwnego przykuło moją uwagę. To samo zauważył Ununchi. Złapał jeden z małych kamieni, który leżał na biurku. Kamień delikatnie się błyszczał.

   - Czegoś takiego jeszcze nie widziałem - wyszeptał, jeszcze zanim zamknęły się za strażnikami drzwi.

    Rzucił kamyk ze złością na ziemię. Tak się złożyło, że skała wylądowała tuż obok mojego buta. Kucnęłam, aby upewnić się, że to, co widziałam, jest prawdziwe.
    Kamień pokryty był drobną siatką szronu, gdzieniegdzie woda skapywała przez szpary. Każdy odłamek zniszczonej przeze mnie skały otaczały lodowe wzory.
    Z niedowierzaniem próbowałam chwycić kamień, ale moja dłoń przenikała przez przedmiot.
W tym czasie Ununchi zdążył kopnąć ścianę, a potem swoje biurko. Uderzył dłonią w blat, a po jego rękach zaczęły pełzać płomienie.

- I co ja mam teraz zrobić? - wyszeptał ze złością.

    Powoli podeszłam. Ununchi podniósł zbłąkany wzrok. Nasze spojrzenia się spotkały, chociaż to przecież nie było możliwe. On mnie nie widział.
   Stałam jak sparaliżowana. Nie mogłam się ruszyć. Zaschło mi w gardle.
   Ununchi potrząsnął głową, jakby jednocześnie odtrącał nachalne myśli. Wyjął z szafy znajomy mi dziennik i atrament. Zamoczył pióro w ciemnej cieczy i zaczął pisać.
  Zachwiałam się, czując, że zaraz znowu zemdleję. Przyłożyłam dłonie do skroni, ale na niewiele się to zdało. Ciemność otoczyła mnie po raz kolejny.

OrmundiaOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz