Rozdział 36

413 40 7
                                    

   Metal zabrzęczał donośnie, odbijając się echem od kamiennych ścian gór.
   Pot ściekał po moim czole, zlepiając krótkie kosmki włosów w grube strąki. Był słony i szczypał w świeże blizny. Płuca paliły niemiłosiernie, próbując w zwiększonym tempie chwytać tlen. Na darmo.
   Ostrze błysnęło w słońcu. Moje ramiona zareagowały błyskawicznie, unosząc miecz w górę. Stal znowu zatrzeszczała głośno, niosąc w dal echo. Siła ciosu była tak ogromna, że na ułamek sekundy straciłam równowagę.
   Adrenalina buzowała w moich żyłach, a serce uderzało mocno w klatce piersiowej. Palce zaciskałam na szorstkiej rękojeści, a moje nogi były lekko ugięte, w każdej chwili przygotowane do ataku bądź obrony.
   Przeciwnik uśmiechał się delikatnie. Wydawał się nie być zmęczony ani trochę, podczas gdy ja w każdej chwili mogłam dosłownie wypluć swoje płuca.
Zaatakował. Wykonałam szybki blok, jednak mój miecz trafił w pustkę. Przeciwnik zręcznie wyminął zasłonę, tnąc w brzuch.
   Uchyliłam się niezgrabnie, czując, jak tracę równowagę. Jednak i ten atak był tylko zwykłym odwróceniem uwagi.
Przeciwnik błyskawicznie prześlizgnął się pod moim ramieniem, popychając mnie wolną ręką w ramię.
   Równowagę szlag trafił, a ja zachwiałam się, aby po chwili upaść do tyłu z cichym stęknięciem. Miecz wypadł mi z ręki.
    Zanim zdążyłam go złapać z powrotem, stopa przeciwnika odtrąciła go na bok, poza mój zasięg. Ostrze dotknęło skóry na szyi, unosząc moją głowę w górę.

   – Wygrałem. Znowu! – zaśmiał się Naloson, chowając szybkim ruchem broń do pochwy.

   Podał mi rękę, pomagając wstać. Wszystkie obolałe mięśnie dały o sobie znać. Skrzywiłam się.

   – No nie da się ukryć – mruknęłam zirytowana pod nosem, schylając się po swój miecz.

  Zaśmiał się znowu, odrzucając włosy do tyłu.

  – To co, jeszcze jedna runda? – zapytał całkiem poważnie.

   – Ja chyba spasuję – mruknęłam, piorunując go wzrokiem.

  Podrzucając oręż w dłoni, uśmiechając się kpiąco.

  – Jak tam chcesz. Ja poszukam czegoś, co może być lepszą kukłą do ćwiczeń.

  Prychnęłam, ale nic nie odpowiedziałam. Schowałam z pewnym namaszczeniem miecz do pochwy, po czym zapięłam ją sobie na plecach.
   Mijały dni, a z każdym następnym moja twarz wygładzała się. Poparzenia na moim ciele przestawały sprawiać mi nieustanny ból, do którego zdążyłam się przyzwyczaić. Życie bez niego zdawało mi się nienormalne. A jednak. Z czasem też pozbyłam się złudzeń, że ślady po ogniu kiedyś całkowicie znikną. Rany goiły się szybciej, ale zawsze zostawały po nich blizny. Mimo że zdawałam pogodzić się z losem, to cały czas unikałam patrzenia na swoje odbicie. Bo to cały czas bolało.
  Zamiast tego ćwiczyłam. Ćwiczyłam codziennie. Dzień w dzień podnosiłam miecz w górę, aby zaraz potem go podnieść znowu. I znowu. Aż na moich dłoniach pojawiły się pęcherze, a podeszwy butów przetarły się tak mocno, że wygodniej chodziło mi się boso. Gdy dotykałam palcem spód stopy, nie czułam już nic.
   Świadomość, że gdzieś tam jest sposób, by pozbawić mnie magii, a tym samym mojej jedynej broni, dawała mi sił.
   Już nigdy nie będę bezbronna. Nigdy nie będę zdana na czyjąś łaskę. Już nikt przeze mnie  nie zginie – te myśli przemykały mi przez głowę przy każdym bolesnym upadku.
   Dzięki temu zawsze wstawałam na nogi.
   Mijały tygodnie, a my podążaliśmy raz w górę, raz w dół, chociaż cały czas do przodu. Nasze wierzchowce ledwo dawały radę. Ciężko było o paszę dla nich, a ścieżki okazywały się zdradliwe dla nieostrożnych kopyt. Dzielne koniki jednak nie dawały za wygraną.
  Dziwni tubylcy milczeli. Im dalej jednak się posuwaliśmy, tym mocniej wyczuwałam wokół nich coś innego. Nie było to coś, co mogłam opisać. Gdy podchodzili, na mojej skórze pojawiała się gęsia skórka. Kiedy zbyt długo im się przyglądałam, odnosiłam niejasne wrażenie, że powietrze wokół nich delikatnie faluje. A gdy patrzyli na mnie, miałam wrażenie, że ich wzrok przeszywa mnie lodowatymi igłami na wskroś.
  Wszystko to jednak były tylko niejasne odczucia. Nie mialam podstaw, by cokolwiek zarzucić dziwnym towarzyszom podróży. Nikt też nie komentował ich milczenia, jakby było ono czymś zupełnie naturalnym. We mnie natomiast wzbudzało po prostu niepokój.
  Gdy wróciłam do obozu, natychmiast poinformowałam wszystkich o grupie, która za nami podążała. Milczący mężczyźni uśmiechnęli się tylko. Nie byłam pewna, czy mnie zrozumieli, więc zaczęłam tłumaczyć.
  Tych grup na pewno było więcej. Zapewns podążali za nami oddawana. Niewykluczone nawet, że właśnie teraz obserwują obozowisko, że właśnie teraz planują atak.
  Z powodu braku odpowiedzi, mówiłam coraz głośniej i głośniej, tracąc panowanie nad sobą. A oni nic nie mówili, nadal się uśmiechali tylko delikatnie. Czułam się, jakbym rozmawiała ze skałą, nie człowiekiem. Gdyby Aret nie zainterweniował w odpowiednim momencie, prawdopodobnie powiedziałabym coś, czego mogłabym później żałować.
  Słowa docierały do mnie jak przez mgłę. Musiał silniej potrząsnąć moim ramieniem, żeby mnie ocucić.

  – Hej! Wszystko w porządku? Dobrze się czujesz? – w jego oczach widniała troska. Czułam jego dotyk przez gruby materiał kurty.

  – Tak. Wszystko jest dobrze – odparłam, mrugając oczami.

  Odpowiedział mi uśmiechem. Nie wydawał się być przekonany.
  Nie próbowałam więcej rozmawiać z dziwnymi mężczyznami. Kiedy wyruszyliśmy w drogę, odwracałam się co jakiś czas w siodle, w każdej chwili gotowa do obrony. Żaden atak jednak nigdy nie nastąpił.

~*~

Jestem z powrotem. Wiem, długo mnie nie było. Nie ukrywam, że musiałam odpocząć od Wattapada. Zniknęłam na dobre pół roku, ale nie zamierzam tego powtórzyć. Nie jestem też w stanie nadrobić tego wszystkiego i odpisać na komentarze. Bardzo Was za to przepraszam Napisałam kilka rozdziałów do przodu, powinny pojawiać się regulatnie

~S

OrmundiaOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz