Siedziałem na polanie, przy grobie mamy i zerkałem na bezchmurne niebo. Wtedy poczułem czyjąś dłoń na swoim ramieniu i zerknąłem w tamtym kierunku.
-Mary?- zapytałem, nie wierząc własnym oczom. Przytuliła mnie bez słowa. Poczułem coś ciepłego, cieknącego po moim torsie. To była jej krew. Chciałem się od niej oderwać ale nie byłem na tyle silny, żeby wyswobodzić się z jej uścisku. Mama zesztywniała i dławiąc się własną krwią szepnęła mi do ucha.
-Przez Ciebie nie żyję- w końcu się wyrwałem z jej uścisku, a ona upadła na ziemię. Z rany na szyi dalej ciekła krew. Zrobiłem krok w tył i potknąłem się o jakiś kamień upadając na grób. Odwróciłem się na bok i chciałem wstać, kiedy czyjaś dłoń z podziemi złapała mnie za nadgarstek i nie pozwalała na choćby drgnięcie. W końcu wygrzebał się spod kamieni mój tata. A raczej to co z niego zostało. Ciało w stanie rozkładu przybliżyło się w moim kierunku. Gdy otworzył usta wypełzlły z nich białe larwy bałem się choćby mrugnąć.
-Kto jeszcze przez Ciebie zginie Dean? Lista się powiększa. To ty powinieneś tu leżeć zamiast nas!
-Wiem- szepnąłem, a trup zaczął syczeć.
-Czeka Cię wspaniałe miejsce w piekle, obok samego diabła!- wtedy z podziemi zaczęli się wygrzebywać coraz to nowi zmarli. Poznałem ich. Pierwsza wyszła Charlie, potem Gabriel, Chuck, Kevin, Benny, Bobby, Ellen, Jo....
...Sammy....
... Castiel.Wrzasnąłem i wpadłem w płacz. Chyba się obudziłem. Schowałem głowę między kolana ale na niewiele się to zdało bo cały drżałem, nie do końca mogąc złapać oddech.
-Dean?- czyjaś dłoń bardzo ostrożnie spoczęła na moich plecach. Nie mogłem zapanować nad drżeniem. Miałem trudności ze złapaniem powietrza.
-Ciii już dobrze, to tylko sen- głęboki głos Castiela pozwolił mi się skupić. Objął mnie mocno ramionami, pozwalając się w nich schować. Trzymał mnie tak póki się nie uspokoiłem. Wtedy podniosłem na niego wzrok a on starł łzy z moich policzków.
-Opowiesz mi?- zapytał, a ja pokręciłem przecząco głową. Nie byłem w stanie o tym mówić.
-Rozumiem- powiedział spokojnie i pozwolił mi usiąść na przeciwko. Zerknęliśmy na zegarek. Była dopiero trzecia nad ranem. Westchnąłem i położyłem się tyłem do niebieskookiego, a on mnie objął od tyłu, całując w potylicę.
-Spróbuj zasnąć- szepnął, a ja pokiwałem głową. Oczywiste było, że już nie zmrużę oka ale postarałem się delektować ciepłem Casa. Przymknąłem powieki próbując wyprzeć nieprzyjemne obrazy z pamięci.
**********
SamWstałem rano, zerkając na zegarek dla pewności, że to już ostateczna godzina pobudki. Najchętniej nie wychodziłbym z łóżka jeszcze przez tydzień ale musiałem zdążyć na trening dzisiaj wieczorem. Do Chicago miałem kilka godzin drogi dlatego o ile chciałem się pożegnać z przyjaciółmi musiałem przerwać delektowanie się ciepłem łóżka, które aż za mocno chciało mnie przy sobie zatrzymać. Nasz dawny dom stał na co dzień pusty. Dean nie chciał w nim mieszkać po śmierci mamy. W sumie go rozumiałem ale mimo wspomnień, które wywoływały również u mnie tęsknotę lubiłem tu przebywać. Pamiętam jak byłem w podstawówce i cała nasza czwórka szykowała dom na święta. Miałem wtedy dwanaście lat. Tata i Dean pojechali po sztuczną choinkę, a mama i ja piekliśmy pierniczki. Cały dom pachniał przyprawą korzenną, a świąteczne piosenki nadawały typowy dla tego okresu klimat. Mary uśmiechnęła się do mnie i zapytała.
-Sammy, nie wolałeś iść z tatą i bratem po choinkę?- wzruszyłem wtedy ramionami i mruknąłem.
-Wolałem zostać.
-Dlaczego?
-Bo tu się bardziej przydam- uśmiechnęła się na te słowa i pogłaskała mnie po głowie. Po chwili wszedł tata, stękając i ciągnąc za sobą świąteczne drzewko.
-Może nam pomożecie?- zapytał cały czerwony z wysiłku. Otrzepaliśmy dłonie z mąki i podbiegliśmy do Johna. Dean pchał plastikowe drzewo i darł się, że za mało ciągniemy to przeklęte gówno. Kiedy w końcu je dotargaliśmy do salonu zerknęliśmy na mojego brata i wybuchnęliśmy śmiechem. Był cały oblepiony śniegiem, a igły z drzewka które się do niego przyczepiły powodowały, że wyglądał komicznie.
-Następnym razem ty pchasz choinkę smarku!- warknął, a tata sprzedał mu delikatne klepnięcie w potylicę.
-Ty jesteś starszy to odwalasz cięższą robotę. Takie życie- Dean przewrócił oczami ale się uśmiechnął. Był dumny z tego że jest starszym bratem. Zresztą nigdy się temu nie dziwiłem. Był najlepszy. To były najlepsze święta jakie miałem i niestety ostatnie. Rok później siedzieliśmy przy nieprzygotowanym stole w milczeniu. Wypadek taty był przed samymi świętami. Do dzisiaj śledztwo trwa. Sprawca nadal nie został odnaleziony, a Dean znając go obwiniał się o całe zajście. Westchnąłem, szykując sobie jajecznicę. Siadłem przy stole i szybko uporałem się ze śniadaniem. Pospiesznie się ubrałem i ruszyłem w stronę domu Deana i Castiela. Mieszkali nie tak daleko stąd. Ich dom był ostatnim zamieszkałym domem. Stał praktycznie na granicy opuszczonej strefy. W miejscu gdzie kiedyś stał dom Castiela zbudowali niewielką stajnię. Płot nie był tu w najlepszej formie i każdy remont niewiele pomagał dlatego postanowili, że nie będą ponownie zasiedlać tych terenów. Zresztą obecność Bergila i Taurusa w tamttch rejonach to był świetny pomysł ponieważ bardzo wcześnie wykrywali zagrożenie i informowali o tym swoich właścicieli. Żaden nowoczesny system nie był bardziej precyzyjny niż kopytni. Zapukałem w drewniane drzwi. Chyba to były jedyne drzwi z drewna w całym Kansas. Zielone tęczówki skrzyżowały się z moimi. Po chwili na piegowatej twarzy zagościł szeroki uśmiech.
-Sammy! Coś się stało?
-Nie, przyszedłem się pożegnać- kiwnął głową i wpuścił mnie do środka. Miał lekko podkrążone oczy i zwiewał.
-Nie wyspałeś się?- uśmiechnąłem się głupio, a on przewrócił oczami.
-To nie tak jak myślisz idioto.
-Mhm... Załóżmy, że Ci wierzę. Nie mam czasu się z tobą wykłócać jeżeli chcę przed starością zdążyć do Chicago.
-I tak byś nie wygrał naszej dyskusji, smarku- uśmiechnąłem się gdy mnie tak nazwał. Bawiło mnie to ale też przywoływało na myśl nasze dzieciństwo. W kuchni był Castiel i akurat gotował wodę na kawę. Zapytał czy chcę, a ja kiwnąłem głową. Usiedliśmy przy trzech kubkach czarnego napoju, a Dean zapytał.
-To kiedy znowu nas odwiedzasz?
-Pewnie na święta- wzruszyłem ramionami, a Cas w zamyśleniu mruknął.
-To za miesiąc. Nie ma tragedii.
-Nie ma- uśmiechnąłem się i pociągnąłem łyka kawy. Była mocna i gorzka. Dalej rozmowa potoczyła się lekko, opowiadałem im o najbliższych rozgrywkach, o treningach i tym podobnych. Pożegnałem tą dwójkę i ruszyłem do szpitala, pożegnać się z Charlie. Będę tęsknił za całą paczką. Zresztą jak zawsze. Najbardziej nie lubiłem żegnać się z bratem bo za rozbawieniem w zielonych tęczówkach krył się smutek. Oczywiście, że tęsknił. Za długo go znałem, żeby w to wątpić ale nigdy nie pokazywał swoich uczuć. Z zamyślenia wyrwał mnie widok mojego miejsca docelowego. Wszedłem śmiało do środka i przywitałem się z Ellen, która od razu mi podpowiedziała gdzie znajdę swoją przyjaciółkę. Zapukałem do gabinetu i gdy usłyszałem "proszę" wszedłem do środka. Podniosła zamyślony wzrok znad jakiś papierów i uśmiechnęła się szeroko.
-A panu co dolega?
-Tęsknota za przyjaciółmi- uśmiechnąłem się ciepło i ją przytuliłem.
-Już musisz wracać? Tak szybko?- rudowłosa zapytała, a ja pokiwałem głową.
-Nie martw się. Cała nasza paczka mieszka tutaj ale się praktycznie nie widzimy przez nawał obowiązków.
-Zachciało nam się rewolucji- zaśmiałem się, a ona pokiwała głową w zamyśleniu.
-Mimo wszystko nie żałuję. Uratowaliśmy Kansas.
-Pewnie, że tak. Kiedyś powstanie o nas książka- puściłem jej oczko, a ona mnie znowu przytuliła.
-Wracaj jak najszybciej i pamiętaj, że zawsze możesz przyjść do mnie i Jo.
-Będę pamiętał Char. Pozdrowisz Jo ode mnie?- pokiwała głową i zamrugała kilka razy. Powachlowała rzęsy dłonią i rzuciła, odwracając się ode mnie.
-Idź już. Nienawidzę pożegnań.
-Jak my wszyscy, hobbicie- uśmiechnąłem się, a ona krzyknęła za mną.
-Tylko nie zahacz głową o sufit, Gandalfie- uśmiechnąłem się pod nosem i opuściłem szpital, następny był punkt z produkcją broni. Stanąłem pod gabinetem Chucka i po dwóch puknięciach w drzwi wszedłem.
-Uwaga!- krzyknął, a ja uskoczyłem w bok, unikając postrzelenia przez laserową wiązkę światła.
-Czy ja chcę wiedzieć co by mi się stało jakbym tym dostał?- zapytałem, a on prychnął z rozbawieniem.
-Nie powiem Ci bo i tak nie wiem- zaśmialiśmy się i uścisnęliśmy.
-Rozumiem, że sezon wzywa?- zapytał ze smutkiem, a ja pokiwałem głową.
-Zrobiłem coś dla Ciebie- uśmiechnął się, a ja z zaskoczeniem zerknąłem na niego. Po chwili wrócił z butami do koszykówki. Były czarne z fioletowymi refleksami z mnóstwem jasnych plamek. Wyglądały jak galaktyka. Gdy się przyjrzało pod odpowiednim kątem można było zauważyć napis "team free will". Na podeszwie był mały symbol łosia. To dlatego, że trener w drużynie mnie tak przezywał, zaraz po tym jak Crowley kiedyś zadzwonił do mnie i tak mnie nazwał. Pech chciał, że włączyłem przez przypadek tryb głośnomówiący i moje przezwisko się wszystkim bardzo spodobało. Buty miały wzmocnienia, chroniące kostki i przy pięcie poduszkę powietrzną, amortyzującą skoki. Były cudowne.
-Chuck... Brak mi słów. Są cudowne- powiedziałem, a on machnął ręką.
-Będziemy z tobą na parkiecie- uśmiechnął się, a ja pokiwałem głową nie wiedząc jakich słów użyć żeby wyrazić niesamowitą wdzięczność.
-Po prostu...- zawiesiłem się na chwilę i spojrzałem na niego.- dziękuję- poklepał mnie po plecach i dodał.
-Nie daj się tam- pokiwałem głową i ruszyłem do ostatniego punktu wycieczki. Pałacu prezydenta. Oczywiście po zatrzymaniu przez ochronę i w końcu zadzwonieniu do samego Gabriela wpuścili mnie do jego gabinetu.
-Twoi ochroniarze to fiuty- burknąłem, wzdrygając się na wspomnienie rewizji osobistej.
-Za to im płacę- puścił mi oczko, a ja się zaśmiałem. Spojrzeliśmy na siebie. Cel mojej wizyty był oczywisty. Gabe westchnął i mruknął.
-Zawsze mogę nakazać twojemu trenerowi puszczanie Cię co weekend do domu pod groźbą szorowania mojego kibla szczoteczką do zębów.
-I tak muszę trenować, żeby jako tako grać ale doceniam. Myślę, że bałby się choćby pisnąć gdyby taka groźba nad nim zawisła.
-Ha! No raczej. Skop im tyłki- uśmiechnął się i mnie uścisnął.
-Zawsze się możesz odezwać. Z wszystkim. Wiesz, że zawsze Ci pomożemy.
-Pewnie, że tak. Rodzina sobie pomaga- uśmiechnęliśmy się a on mruknął.
-Zrobiło się łzawo. Zmykaj dzieciaku bo się rozkleję, oczy mi zapuchną. Szurnięte kamerzystki będą chciały mi make-up zrobić i będę na wygłoszeniach wyglądał jak umalowana kurwa. A trochę ich dzisiaj mam.
-Nie rozumiem. Przecież makijaż nie naprawi krzywego ryja- zaśmiałem się a on wyciągnął z kieszeni doń z podniesionym palcem środkowym.
-O, co za niespodzianka. Nie wiem co to robiło u mnie w kieszeni.
-Do zobaczenia Gabe- powiedziałem, a on kiwnął głową.
-Pa, przeszczepie Deana- Ruszyłem w stronę stacji kolejowej. To będzie długa podróż.***********
Rozdział można rzec o niczym ale mam nadzieję, że się w miarę przyjemnie czytało ;)
Do następnego robaczki ;*
![](https://img.wattpad.com/cover/118094933-288-k740482.jpg)
CZYTASZ
Tysiąclecie apokalipsy cz.2 ~ Miasto Ocalałych (Destiel)
FanfictionDean, Sam, Cas, Charlie, Chuck, Gabriel, Meg, Jo, Bobby, Ellen, Crowley i inni żyją w świecie o który walczyli. Mają spokojne życie, które próbują sobie ułożyć po ciężkich doświadczeniach. Każdego dnia wkładają mnóstwo pracy w to aby Kansas zakwitło...