Dean
Dojechałem do domu i wyskoczyłem z dziecinki. Przebiegłem przez podjazd i zobaczyłem wyważone drzwi frontowe. Od razu wbiegłem do środka drąc się.
-Cas? Castiel?!- nikt mi nie odpowiedział. W środku wszystko było powywalane do góry nogami. Moje serce waliło jak oszalałe. Zacząłem przeszukiwać każde pomieszczenie. Porwali go? Zabili? Panika się nasilała. Zacząłem ciężko oddychać, z trudem nie wpadając w histerię. Wtedy usłyszałem jakiś szelest na podjedzie. Wybiegłem na zewnątrz, widząc bruneta, który zsiadał właśnie z Bergila. Pierwszy raz w życiu ucieszyłem się, że był sam za murem. Stanąłem w progu, czując ogromną ulgę. Wtedy mnie zauważył.
-Dean?- zapytał zaskoczony. A ja bez słowa zacząłem iść w jego kierunku.
-Co Ci się...- zaczął gdy zobaczył zaschnięta krew na mojej twarzy ale nie dałem mu dokończyć, zamykając go w uścisku. Wtuliłem się mocno w jego obojczyk, wdychając ten idealny zapach. Po chwili zanotowałem, że się popłakałem.
-Co się stało?- zapytał bardzo cicho, szepcząc mi niemal do ucha. Nie odsunąłem się nawet na milimetr. Nie mogłem. Dopiero teraz czułem jak bardzo mi go brakowało. Nie miałem siły się odsuwać.
-Tak się cieszę, że jesteś cały oni... Mogliby...- zacząłem ukrywanym głosem ale nie dane mi było dokończyć. Znowu łzy mi przerwały wypowiedź.
-Cicho, cicho- mruknął łagodnie, głaszcząc mnie po plecach.- Nic mi nie jest. Chodź do środka, tylko odprowadzimy Bergila.- Wziął mnie za rękę jak małe dziecko a ja machinalnie poszedłem za nim. Wpuścił swojego wierzchowca do niewielkiej zagrody, jaką wybudował na szybko za naszym domem. Objął mnie ramieniem i wprowadził do zdezelowanego domu. Był w szoku ale nie zadawał pytań, widział że i tak bym nie odpowiedział na nie w tym momencie. Usadził mnie za kanapie i ściągnął moją koszulkę, oglądając moje napuchnięte i czerwone od kopnięć boki. Potem zerknął na nos i mruknął.
-Kto Ci to kurwa zrobił?!- zabrzmiał tak przerażająco, że aż miałam ciarki na plecach. Opanował się po chwili i dodał.
-Zaraz mi powiesz. Najpierw Cię opatrzę- ruszył do kuchni po potrzebne mu rzeczy. Wrócił z bandażami, ziołami, przegotowaną wodą i środkiem antyseptycznym. Powoli, precyzyjnie ale naprawdę delikatnie przetarł mi twarz mokrym ręcznikiem. Patrzyłem tępo jak na przed chwilą białym kawałku materiału została ciemna, szkarłatna barwa. Po tym nasmarował moje boki maścią, uważając na miejsca gdzie skóra nie wytrzymała siły uderzeń i popękała. Na końcu założył bandaż. Nie protestowałem, siedziałem jak kukiełka, schodziła ze mnie cała adrenalina, wprowadzając w stan znużenia i otępienia.
-Żebra chyba całe- mruknął zamyślony i spojrzał już o wiele spokojniejszym wzrokiem w moje oczy.
-Kto Ci to zrobił?- ponowił pytanie, a ja westchnąłem.
-Nie wiem, jacyś psychole mnie wzięli z zaskoczenia. Darli się, że obecna sytuacja jest przez nasze rządy. To jacyś starzy zwolennicy Uriela.
-Zabiję ich- wstał wkurwiony i przeszedł się w tę i z powrotem. Uspokoiłem go gestem dłoni.
-Też ich poturbowałem, jeden pewnie leży w szpitalu w stanie ciężkim. Wbiłem mu nóż w gardło. Jak wydobrzeje możemy go zapytać o tą akcję- mruknąłem i wtedy mój chip się uaktywnił. To Gabe.
-Dean, uważaj. Jakieś typki mnie zaatakowały w moim własnym domu, podejrzewam że polują na każdego z nas. Już są u mnie zwiadowcy zgarniają ich z imprezy z podwózką prosto za kraty...
-Gabe, czekaj potem Ci oddzwonię- rzuciłem szybko, wiążąc fakty. Jeżeli polowali na nas... Sammy. Chuck. Charlie. Od razu wybrałem numer do brata.
-Już się stęskniłeś?- usłyszałem jego rozbawiony głos w słuchawce. Ulżyło mi trochę.
-Zamknijcie wszystkie wejścia do laboratorium. Nie wpuszczajcie nikogo kogo nie znacie, jasne?
-Co się stało?
-Jakieś ciemne typki zaatakowały Gabe'a i mnie. Uważajcie na siebie, muszę jechać do Charlie sprawdzić czy wszystko gra- rozłączyłem się nie czekając na jego odpowiedź i zerwałem się z miejsca ale dziwnie mi się zakręciło w głowie. Spojrzałem skołowany na Casa.
-W maści przeciwbólowej też jest środek nasenny. Ja pojadę do szpitala- rzucił lekko i usadził mnie na kanapie. Senność powodowała, że trudno mi było zebrać myśli.
-Nie patrz tak na mnie, wyglądałeś jakbyś rok nie spał- mruknął przepraszająco, a ja już majacząc mruknąłem.
-Nie szkodzi, na Ciebie nie umiem być zły tylko jedź szybko...- zmarszczyłem brwi. Nie kontrolowałem co mój język wyczyniał. Niebieskooki się uśmiechnął pod nosem. Częściowo byłem już w objęciach Morfeusza ale poczułem muśnięcie jego ust na swoim czole i usłyszałem, a może sobie tylko wyobraziłem jego szept.
-Kocham Cię.
********
Otworzyłem oczy będąc zdezorientowany. Ile spałem? Zmarszczyłem brwi, przypominając sobie zdarzenia sprzed tego jak Castiel mnie zmusił do drzemki.
-Jak się czujesz?- usłyszałem jego głos. Zerwałem się od razu do siadu, a on mi podał jakiś napar w kubku do wypicia. Przeciągnąłem się, krzywiąc delikatnie kiedy poczułem poobijane żebra. Do tego twarz mnie też bolała ale nie było to nic zaskakującego ani uniemożliwiającego sprawne funkcjonowanie. Stabilizator na kolanie od Chucka był genialny, trzymał nogę tak, że pomimo że w nią dostałem to nie bolała mnie.
-W porządku- mruknąłem i otrzeźwiałem do końca.
-Co z Charlie? I z resztą?
-Wszystko gra. Gabriel przesłuchuje gości, którzy napadli go w domu. Char obstawiona zwiadowcami, a Sam i Chuck siedzą u was w starym domu, z tym że Chuck wszędzie pozakładał dodatkowe zamki i pola siłowe. Plus jakieś alarmy... Cóż wasz dom to teraz twierdza nie do zdobycia.
-To chyba powinniśmy się tam przenieść- mruknąłem, a on wzruszył ramionami. Zapadła chwila ciszy.
-A na zewnątrz ogółem? Jak sytuacja?
-Napięta- niebieskooki zacisnął usta w wąską linię. Dopiero zobaczyłem teraz, że był naprawdę zmęczony.
-To znaczy?
-To znaczy, że ludzie zaczęli wytykać nas palcami. A przynajmniej mnie ale myślę, że nie tylko ja jestem na celowniku. Mnóstwo dziwnych artykułów, nawet Crowley dzwonił, że w Nowym Yorku zrobiły się dziwne dyskusje i podszeptywania, a tam nic się złego nie wydarzyło. W takim razie w pozostałych osadach, pewnie też już się wieści rozniosły- opadłem bezwładnie na poduszkę. Nie wiedziałem co robić.
-Idę na kanapę- oświadczył brunet, a ja nic na to nie odpowiedziałem. Moje myśli były gdzieś indziej i może chciałbym go zatrzymać ale to wymagało by dłuższej rozmowy, na którą obecnie nie miałem siły. Drzwi do pokoju zamknęły się. Przymknąłem powieki, próbując się uspokoić ale nie mogłem. Niech to wszystko szlag. Wstałem z łóżka. Chciałem zejść na dół do niebieskiego ale po chwili zawróciłem, z powrotem siadając. Znowu wstałem ale po chwili wybiłem sobie ten pomysł z głowy. Oparłem czoło na dłoniach wyklinając w duchu swój idiotyzm. Zachowywałem się jak rozdygotana czternastolatka.
-A pierzyć to wszystko- warknąłem sam do siebie i wstałem z posłania, ruszając zdecydowanym krokiem w stronę salonu, kiedy usłyszałem huk szkła. Jakaś butelka rozbiła się o ścianę naszego domu. Po chwili zaniepokoiły mnie kolejne huki i pomarańczowa poświata. Wyjrzałem dyskretnie przez okno i zobaczyłem mnóstwo ludzi w bluzach z kapturami. Podpalali nasz dom. Ciśnienie od razu mi podskoczyło. Było ich zbyt wielu żeby im stawić czoła. Do mojego pokoju wbiegł Castiel, a ja spojrzałem na niego i powiedziałem.
-Dzieci- on kiwnął głową i mruknął.
-Spróbuję jakoś Taurusa przeprowadzić do laboratorium.
-Nie- powiedziałem czując jakby tona kamieni spadła mi na klatkę piersiową. Wiedziałem, że nie tylko ja i Cas byliśmy celem. W laboratorium też nie było bezpiecznie. Dla nas już nie było nigdzie bezpiecznie, tym bardziej dla "dzikich". Przełknąłem ślinę, która smakowała jak drut kolczasty i rzuciłem.
-Ja pójdę. On jest mój i... Muszę iść- spojrzałem wzrokiem nie znoszącym sprzeciwu. Kiwnął w końcu głową.
-Musimy zawiadomić resztę. Myślę, że chcą nas albo zabić albo nie wiem co.
-I co zrobimy?
-Uciekamy za płot- ostatnie zdanie wywołało dreszcze na moich plecach. Kiwnąłem głową, żeby robił swoje. Wyszliśmy przez piwnicę. On ruszył w stronę Bergila, ja czując coraz większy ciężar na barkach w stronę zagrody Siwka. Kiedy zdejmowałem pole siłowe i wziąłem kiełzno magnetyczne do ręki cały drżałem. Taurus mnie wyczuł. Zaczął biec w moją stronę. Uskoczyłem i założyłem mu pętle na szyję. Od razu poraziłem go prądem. To spowodowało, że mimo że chciał mnie bardzo zaatakować to każda taka próba kończyła się porządną dawką elektryczności dlatego robił co kazałem. Był dosłownie taki jak w dniu gdy go złapaliśmy. Uchyliłem wrota do osady i wyprowadziłem go na zewnątrz. Zdjąłem mu pętle z szyi. Ruszył w moją stronę ale ja mu nie zszedłem z drogi. Chwilę mierzyliśmy się spojrzeniami. Widziałem, że cokolwiek mu było to z tym walczył. Miał mnóstwo sprzecznych emocji ukrytych w umęczonym spojrzeniu.
-Zwracam Ci wolność- rzuciłem, a on patrzył na mnie uważnie, zgrzytając zębami. Wiedziałem że z całych sił hamował instynkt.
-Obiecuję, że kiedyś jeśli Cię znajdę to podam Ci antidotum. Obiecuję malutki- Widząc tak ogromny ból w oczach mojego kopytnego przyjaciela moje serce rozrywało się na strzępy ale puszczenie go wolno to był jedyny sposób, żeby go nie dopadli rebelianci. Jego pobudzony mutacją instynkt nie był do ukrycia w bezpiecznym miejscu, chciałby nas zaatakować, a co za tym idzie byłby głośno i by go znaleźli. Wyciągnąłem dłoń, a on chciał się na nią rzucić ale nie cofnąłem jej. Położyłem mu ją na głowie i przymknąłem powieki. On też. Wiedziałem, że długo już nie wytrzyma i zaraz zaatakuje dlatego ostatni raz rozkoszowałem się miękkością jego sierści i powtórzyłem.
-Znajdę Cię- cofnąłem dłoń, a on ostatni raz zerknął na mnie. Kiwnąłem głową, a mój przyjaciel umęczony walką z instynktem i bólem w oczach odwrócił się i pognał w sobie znanym kierunku. Zebrałem resztki popękanego serca, żeby wrócić do osady i ostrzec bliskich. To już nie był mój dom. Nie chciałem już tam wracać.
CZYTASZ
Tysiąclecie apokalipsy cz.2 ~ Miasto Ocalałych (Destiel)
FanficDean, Sam, Cas, Charlie, Chuck, Gabriel, Meg, Jo, Bobby, Ellen, Crowley i inni żyją w świecie o który walczyli. Mają spokojne życie, które próbują sobie ułożyć po ciężkich doświadczeniach. Każdego dnia wkładają mnóstwo pracy w to aby Kansas zakwitło...