XII. A nie. Jednak wygrałem.

175 26 0
                                    

-Możecie na raz się ze mną mierzyć, może pojedynek potrwa dzięki temu choć trochę dłużej- rzuciłem, stojąc na środku ringu. Dwójka kadetów weszła na arenę. Lisa stanęła po mojej prawej stronie, a Jack po lewej. Wziąłem głębszy oddech, wyłączając myślenie o nich jak o swoich podopiecznych. Teraz byli przeciwnikami. Usłyszałem syrenę sygnalizującą początek pojedynku. Stanąłem odrobinę niżej na nogach, obserwując. Dziewczyna coś kiwnęła do swojego kumpla. Postawiła gwałtowny krok w moją stronę, zwracając tym samym na siebie uwagę. Spojrzałem na nią, nasłuchując czy nie zbliża się Jack. Przez te wszystkie lata wiedziałem, że żeby przeżyć trzeba używać wszystkich zmysłów, nie tylko wzroku. Uchyliłem się, wystawiając prawą nogę. Tak ja myślałem, młody chciał mnie zaatakować swoją mocniejszą ręką. Potknął się i runął przed partnerką. Teraz ich miałem w jednym miejscu. Będzie łatwiej. Pomogła mu wstać, patrząc na mnie ze wściekłością. Wściekłość równa się przewidywalność. Bardzo dobrze. Skoczyła do mnie, chcąc mnie kopnąć z półobrotu. Schyliłem się. Wtedy dołączył do niej Jack. Ja jedynie robiłem zręczne uniki, obserwując co potrafią. Całkiem nieźle ich wyszkoliłem. Każdy cios był precyzyjny ale brakowało im sprytu. Tego się nie dało nauczyć bijąc w worek. Powoli zaczynałem rozumieć czemu chcieli się ze mną zmierzyć. Chyba polubię tą dwójkę.
-Tylko uniki? Tylko na tyle Cię stać?- krzyknęła zdyszana dziewczyna, a Jack ją szturchnął. To on był tym opanowanym. Będzie lepszym wojownikiem. Jej brak samokontroli.
Bez słowa zrobiłem przewrót w przód, zadając jej cios w brzuch. Zginęła się w pół a wtedy pchnąłem ją od tyłu. Przewróciła się. Chłopak chciał mnie podciąć ale podskoczyłem, zadając mu z góry prawego prostego w policzek. Upadł oszołomiony.
-Trzy ruchy poza unikami. Tyle wystarczyło. Byliście przewidywalni. Ty dlatego, że nad sobą nie panowałaś, a ty dlatego że chciałeś ją obronić. Jeżeli chcecie kiedykolwiek wygrać musicie czymś zaskoczyć, rozpracować przeciwnika i nie tracić kontroli jasne?- rzuciłem chłodno do nich. Jack powoli się podniósł i zataczając dwa kroki odzyskał pion, spojrzał na mnie z podziwem na jaki nie zasłużyłem, podszedłem do kadetki, chcąc jej pomóc wstać ale wtedy jednym skocznym ruchem postawiła się do pionu i wykorzystując swoją prędkość zdzieliła mnie z czoła w nos. Oszołomiony runąłem jak długi, czując jak stróżka krwi, płynie po mojej twarzy. Zerknąłem w górę by zobaczyć jak wystawia łokieć i z góry chce skoczyć i mi go wbić w brzuch. Okay, tego jej nie uczyłem. Odczekałem sekundę, a kiedy była już w locie, przeturlałem się na bok, tak że uderzyła łokciem w podłogę i wydarła się z bólu. Plunąłem lekko zły krwią na bok i warknąłem.
-Nawet zaskakując jesteś przewidywalna- odwróciłem się od niej i zwróciłem do chłopaka.
-Zaprowadź ją do sali opatrzeń. Niech sprawdzą czy nie złamała łokcia- Jack podniósł dziewczynę i przepraszającym wzrokiem spojrzał na mnie. Mój wzrok skrzyżował się z jej. Starła pośpiesznie łzy z policzków. Podszedłem już nieco łagodniej i powiedziałem.
-To nie ja jestem twoim wrogiem.
-Wiem- kiwnęła głową i razem z swoim kolegą opuściła pomieszczenie.  Byłem lekko w szoku. Nie byłem wiele od nich starszy ale doświadczeniem byłem lata świetlne przed nimi. Mimo wszystko dziewczyna mnie zaintrygowała. Miała naprawdę mocny charakter. Spojrzałem na kadetów i mruknąłem.
-Wy też wyciągnijcie z tego lekcję. Pierwsza para na ring- usiadłem ścierając cały czas sączącą się krew z nosa i obserwowałem poczynania uczniów.
*********
Sam

-Chicago wygrywa z New Yorkiem siedemdziesiąt sześć do siedemdziesięciu. Niewątpliwie w dużej mierze jest to zasługa centra, Samuela Winchestera. Jak młody gracz mówi koszykówka to było hobby jego brata i dzięki niemu zaczął grać. Jak widać Dean Winchester nie jest jedynie wybawcą osady Kansas ale i wybawcą koszykówki w Chicago. Relacjonował dla was Georg Tomphson z Chicago news- wyłączyłem hologram znanego prezentera uśmiechając się. Wczorajszy mecz był niewątpliwie dobrym meczem ale nie lubiłem gdy prezenterzy mnie wychwalali. Każdy z drużyny patrzył na mnie wtedy tak, jakbym lada moment miał się zmienić w nadętego dupka. Za każdym razem kiedy się uspokajali, że ja to nadal ja zbliżał się kolejny mecz i znów komentatorzy zaczynali szaleć. Szedłem powoli w stronę hali, kiedy ktoś mnie zaczepił.
-Jak widzę zostałeś bohaterem wczorajszego wieczoru- obróciłem się zaskoczony i zobaczyłem Gen. Uśmiechnąłem się szeroko. Ostatnio coraz częściej rozmawialiśmy i widywaliśmy się. Można powiedzieć, że się przyjaźniliśmy.
-Widzę, że ktoś zaczął oglądać mecze.
-Tylko nie myśl sobie, że robię to dla ciebie- szturchnęła mnie, a ja się zaśmiałem.
-No tak, przecież wszystko co robisz, robisz dla mnie.
-Marzyciel- prychnęła.- idziesz na trening?- kiwnąłem głową, na co się uśmiechnęła.
-To dobrze, że masz go teraz bo wieczorem idziemy na Thora.
-Ale jeszcze nie ma tego w kinach- zaoponowałem, na co machnęła mi biletami przed twarzą.
-Mój kuzyn tam pracuje. Dostałam bilety na przed premierę- wytrzeszczyłem oczy w niedowierzaniu.
-Jesteś najlepsza! A właściwie to twój kuzyn- zaśmiałem się, na co dostałem kuksańca w bok.
-Wcale nie musiałam Ciebie zabierać!
-No dobra, dziękuję- powiedziałem i przytuliłem ją. Dotarliśmy pod halę. Pożegnaliśmy się i każde ruszyło w swoim kierunku. Musiałem przyznać, że naprawdę lubiłem Gen. Zastanawiałem się czy nasza przyjaźń się przerodzi w coś więcej. Nie chciałem naciskać ale liczyłem na to, że któregoś dnia się dowiem co do mnie czuje. Z zamyślenia wyrwał mnie Balthazar, który mnie trzepnął w głowę. Rzuciłem się za nim w pogoń.
-Ty dupku- krzyknąłem i rzuciłem w niego butem, który zdążyłem w biegu wyciągnąć z torby. Oberwał nim w plecy, zatrzymał się i zaczął iść z butem w moją stronę.
-Uznajmy to za remis- uśmiechnął się po czym wyrzucił mojego buta przez okno. Spojrzałem z niedowierzaniem.
-A nie. Jednak wygrałem.
-Policzę się z tobą jeszcze. Zobaczysz- rzuciłem wkurzony i pobiegłem na dół. Musiałem znaleźć buta przed treningiem. To mogło nie być takie proste jak się wydawało.
*******
Dean

Wróciłem zmęczony po treningu do szpitala. Tam Charlie gdy tylko mnie zobaczyła, krzyknęła.
-A coś ty sobie zrobił?- zmarszczyłem brwi, po chwili przypominając sobie, że nie do końca zmyłem krew spod nosa bo mnie bolał, a mi się spieszyło.
-To nic. Wypadek na treningu- rzuciłem, machając niedbale ręką. Podeszła do mnie i bez mojej zgody, zaczęła oglądać szkody.
-Chyba komuś znalazłeś za skórę. Pękła Ci przegroda. To zaboli- rzuciła i wbiła mi igłę w nasadę nosa. Wydarłem się zaskoczony, a ona się zaśmiała.
-Jak dziecko.
-Co mi dałaś?- zapytałem, czując jak ból ustępuje.
-Nanotechnologie z lekami przeciwbólowymi. Przyspieszy to gojenie, za trzy dni będziesz miał nos jak nowy- spojrzałem na nią zdziwiony, a ona dodała.
-To nowa technologia ale jak do tej pory działa bez zarzutu.
-Dzięki Charlie. Jak Cas?
-Stabilny- powiedziała smętnie. Czyli się nie wybudził.
-Przebadałam jego krew i nic niepokojącego nie znalazłam. Teraz analizuję jego DNA- kiwnąłem głową, ciesząc się że w krwi nic nie znaleźli. To znaczy, że to nie jakieś toksyny od wilka, z którym niedawno miał potyczkę. Ruszyłem do sali, w której leżał a rudowłosa ruszyła za mną.
-Jak chcesz to skontaktujesz się z resztą.
-Dobra ale pomiń Sama. Ma  dużo na głowie i ma daleko. Póki nie okaże się, że to coś poważnego nie musi wiedzieć.
-Nie to żeby mi się podobał ten pomysł ale jak wolisz- powiedziała ugodowo i wyszła. Usiadłem przy swoim chłopaku, pozwalając sobie oprzeć głowę o jego łóżko. Przymknąłem powieki i nawet nie wiem kiedy odpłynąłem.

******* 

A potem na treningu...

-Winchester, why are you late?

-I lost my shoe. XDDD


Powoli, powoli napawajmy się ciszą przed burzą ^^

Miłego wieczoru/ poranka :*

Tysiąclecie apokalipsy cz.2 ~ Miasto Ocalałych (Destiel)Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz