XIII. Zawsze.

136 27 3
                                    

Przekopywałem już trzecią godzinę park, nadrabiając zaległości. Chuck już wcześniej chciał tu posadzić nowe gatunki i obiecałem mu, że pomogę ale zawsze miałem coś ważniejszego na głowie. Pot skapywał po mojej skroni, a świszczący oddech skraplał się, tworząc przede mną chmurę pary wodnej. Castiel był już nieprzytomny trzeci dzień. Z nikim z paczki nie rozmawiałem, a sam albo siedziałem przy jego łóżku albo pracowałem. Siedzenie przy łóżku niebieskookiego było na tyle ciężkie, że wtedy miałem czas na myślenie "co będzie jeśli". Przełknąłem ślinę i wyciągnąłem z kieszeni czerwonego Malboro. Była to edycja "ziemia sprzed dekady" zrobiona z zmodyfikowanego tytoniu. Papieros był mocny ale uwielbiałem jego smak. Cas by mnie zabił. Zaciągnąłem się mocno, pozwalając ujść ponurym myślom wraz z dymem. Zgasiłem o piasek kiepa i ścierając nadmiar potu z czoła wziąłem się do roboty z jeszcze większą namiętnością niż uprzednio. Przekopałem już pół parku, robiąc dołki różnych rozmiarów, zgodnie z zaleceniami mojego przyjaciela. Pewnie się ucieszy, że w końcu się wywiązałem z obietnicy. Wtedy ktoś mnie popchnął, tak że upadłem na kolana i musiałem się podeprzeć rękami, żeby nie zaryć twarzą w piach. Przewróciłem się gwałtownie na plecy, gotowy na kontratak kiedy osłupiałem, widząc że to Gabriel mnie przewrócił.
-Co do kurwy?- zapytałem zirytowany, na co z wkurzoną miną klasnął w dłonie.
-Chciałem walnąć w tym miejscu jakąś zabawną anegdotkę z morałem ale jestem tak wkurwiony, że jedynie co byłem w stanie walnąć to ciebie!
-Rozmawiałeś o tym z terapeutą? Bo jeśli nie to nie mam ochoty nim dla ciebie być- burknąłem.
-Co? Jakim tera... O Winchester gnoju ty! Miałeś nam zamiar w ogóle powiedzieć, że Cas jest w kiepskim stanie? I co ty w ogóle robisz? Zamiast siedzieć z nim to rowy kopiesz? A wiesz o co jestem wkurzony najbardziej?- przerwał swój monolog patrząc na mnie skrzywiony, po czym kontynuował.- masz problemy i zamiast przyjść do swojej rodziny to ty znowu uciekasz w te swoje "Ja Dean- samotny wilk" story!
-Jeśli to jest kolejna gadka typu "nie zamykaj się w sobie jak wtedy kiedy ćpałeś" to sobie odpuść- wstałem z ziemi i otrzepałem brudne kolana i dłonie.
-To jest gadka o tym, że jesteś moim bratem i zawsze Ci pomogę!
-Gdybym chciał to bym poprosił o pomoc- na moje słowa się skrzywił ale wtedy nasze chipy się uruchomiły i usłyszeliśmy głos Charlie.
-Chłopaki, rozpierdol pod szpitalem! Jakiś gówniarz rzucił się na lekarza, a potem jego banda wyskoczyła znikąd i... Potrzebni jesteście- urwała szybko. Oby nie pobiegła sama powalić jakiś bandziorów. Może i dużo przeszła przez bitwę może i się dużo nauczyła ale nadal była naszą małą Charlie, która wydawała się krucha jak porcelana. Pobiegliśmy w stronę szpitala. Przeładowałem Colta i zerknąłem na Gabe'a, który też wyciągnął broń. Na miejscu było zamieszanie wystrzeliłem z pistoletu w powietrze, jako znak ostrzegawczy. Wszyscy zamarli i spojrzeli na nas. Jeden z bandziorów zaczął uciekać. Rzuciłem się za nim w pogoń. Biegł szybko ale stopniowo go doganiałem. Wyleciał na ulicę prosto pod samochód. Bez wahania wbiegłem za nim. Samochód prawie wyhamował ale resztką pędu uderzył we mnie co wystarczyło, żebym się przewrócił. Leżąc wycelowałem bronią w łydkę uciekiniera i wystrzeliłem. Trafiłem. Dzieciak się przewrócił i jęczał leżąc. Zwlokłem się z asfaltu i podszedłem do niego.
-Nic Ci nie będzie- powiedziałem chłodno.- celowałem tak, że jedynie masz naruszony mięsień. Dwa tygodnie bez szaleństw i przedzie. Poza tym w najbliższym czasie raczej i tak nie będziesz miał okazji pobiegać.
-Nic nie rozumiesz! Puszczaj!
-A co mam rozumieć w pobiciu lekarza?- warknąłem, stawiając go do pionu. Wydarł się bo musiał podeprzeć się na rannej nodze.- Teraz będzie się trzeba nim opiekować, a on nie będzie mógł leczyć. Skąd wiesz, że dzisiaj nie wybuchnie żaden pożar albo inna bijatyka i może zabraknąć dla kogoś jego pomocy?!
-Przez niego zmarła moja mama! Nie potrafił jej pomóc!-Spojrzałem na niego trochę z innej strony, częściowo rozumiejąc jego frustrację.
-Nie on ją zabił tylko choroba. Moje kondolencje- powiedziałem nieco łagodniej, a dzieciak rozklejony kuśtykał ze mną w stronę parkingu przy szpitalu. Gabriel tam wszystkich skuł. W tle słychać było syreny zwiadowców. Odstawiłem dzieciaka, a Gabriel wziął mnie na bok.
-Oszalałeś?! Dlaczego leci mu krew z nogi?!
-Postrzeliłem go ale niegroźnie.
-Przecież to tylko dzieciak! Dean, a jakbyś chybił kilka centymetrów? Rozwaliłbyś mu tętnicę!
-Uciekłby mi- zacząłem się bronić ale Gabriel nie dał mi kontynuować.
-Znaleźlibyśmy go, przecież mamy wszystkich jego kumpli. Ostatnio nie postrzegasz niektórych rzeczy obiektywnie.
-Czyli mówisz, że sprawcę ciężkiego pobicia miałbym puścić wolno, żeby przypadkiem mu nic nie zrobić? Ciekawe kogo by jeszcze pobił w międzyczasie.
-Masz szczęście, że od kilku dni ma osiemnaście lat. Inaczej byś miał dochodzenie śledcze. Rozumiesz co właśnie odjebałeś?
-Cóż, gdy my byliśmy dziećmi jakoś nikt się nie myślał o tym, żeby do nas nie strzelać- warknąłem.
-Dean, to co innego! Wiesz co... Odpuść sobie dyżury jako zwiadowca przez najbliższy czas. To dla twojego dobra.
-O czym ty mówisz?
-Oddaj odznakę- Gabriel wyciągnął dłoń i spojrzał twardo.
-Nie możesz tego zrobić- spojrzałem mu hardo w oczy ale nie ustąpił.
-Mogę. Jestem prezydentem i przywódcą oddziału porządkowego zwiadowców.
-A ja jestem przywódcą wszystkich zwiadowców. Mogę Cię zdjąć z twojej funkcji.
-Nie możesz słońce bo mam poparcie prezydenta. Oddaj odznakę.
-Prezydentem jesteś dzięki mnie- syknąłem, a on tracąc cierpliwość warknął.
-O co się nie prosiłem- odpiąłem odznakę i odszedłem potrącając go z całej siły ramieniem. Prawie się przewrócił, a ja wściekły jak osa poszedłem do szpitala. Char coś chciała do mnie powiedzieć ale kiedy zobaczyła moją minę, usunęła się z drogi. Wszedłem do sali Castiela i usiadłem obok. Wziąłem głęboki wdech i wziąłem w obie ręce jego dłoń. Przyłożyłem ją do swojej twarzy i przymknąłem oczy. Bez niego traciłem zmysły. Może i Gabriel miał rację. Może i zachowywałem się irracjonalnie ale nie potrafiłem funkcjonować bez Casa.
********
-Ciężka noc?- poczułem czyjąś dłoń na swoich plechach. Zobaczyłem Charlie z kawą. Wziąłem od niej kubek.

-Dziękuję- mruknąłem, nadal nie ogarniając co się dzieje wokół. Char skubała swoje rękawy i przygryzała dolną wargę. Nad czymś intensywnie myślała . Cierpliwie czekałem na to co powie.

-Sprawdziłam Casa. Jego wszystkie parametry są w normie. Jedynie w badaniach DNA wyszła jakaś niewielka anomalia ale nie ma jej w żadnych bazach danych i nigdy czegoś takiego nie widziałam. Musiał mieć ją od zawsze więc skoro wcześniej było wszystko w porządku to nie wiem dlaczego nadal jest nieprzytomny- mruknęła, a ja pokiwałem głową. 

-Obudzi się- powiedziałem bardziej do siebie niż do niej.

-No jasne, że tak. To Cas. Przetrwał praktycznie niemal całkowite wykrwawienie. To, to małe piwo dla niego- nastała chwila ciszy. Charlie nadal maltretowała swoją dolną wargę.

-Co Cię jeszcze dręczy?- w końcu westchnąłem patrząc w jej oczy. Ścisnęła mocniej swoje rękawy i niepewnie mruknęła.

-Słyszałam twoją kłótnię z Gabe'm- skrzywiłem się ale biorąc głębszy oddech mruknąłem.

-Wiem, że zachowałem się jak dupek.

-Nie... znaczy nie do końca. Moim zdaniem on też trochę przesadził- uśmiechnąłem się blado i kiwnąłem głową.

-Dzieciakowi nic nie będzie. Sama go szyłam. Za dwa tygodnie powinien być jak nowy ale uwierz, że żałowałam że musiałam mu podać środki przeciwbólowe . Dupek pobił mojego kolegę z pracy...

-No wiem- mruknąłem nadal zły za całą tamtą akcję.

-Mimo wszytko Gabriel zrobił to bo się o Ciebie martwi. Zresztą tak jak ja- nastała znowu cisza. Przetarłem zmęczoną twarz i powiedziałem.

-Jest ok. Naprawdę. Nie chcę żebyście się niepotrzebnie martwili.

-Ale my tak czy siak będziemy to robić więc próbując nas od tego odsunąć nie pomagasz. Tak tylko mówię, że to co robisz jest i tak bez sensu.

-No bo jesteście takimi dupkami jak ja, którzy nie mają co robić tylko się zamartwiać- powiedziałem z przekąsem na co przewróciła oczami. Wstała i mocno mnie przytuliła.

-Jesteś jak zjebany, starszy brat którego nigdy nie chciałam- powiedziała po czym ruszyła w stronę wyjścia.

-W razie czego wiesz gdzie mnie szukać.

-Zawsze- uśmiechnąłem się blado. Dopiłem resztę napoju od rudowłosej i zerknąłem na zegarek. Miałem jakieś dwie godziny do treningu kadetów. Zastanawiałem się jak Jack i Lisa. Na ostatnim treningu dostali niezły łomot. Powoli wstałem ze swoje miejsca, rozprostowując zastane kończyny. Musiałem wziąć prysznic, a  do domu miałem jakieś pół godziny drogi. Czas zacząć dzień czwarty bez Castiela.

*******

Jestem i oficjalnie nie zginęłam ani nie straciłam weny! Nie miałam jak pisać ponieważ nagle musiałam wyjechać i zostałam bez internetu i dostępu do Wattpada... W nagrodę jutro/pojutrze już dodam kolejny rozdział. Dziękuję wam za cierpliwość i przepraszam za tą przerwę. Buźka :*

Tysiąclecie apokalipsy cz.2 ~ Miasto Ocalałych (Destiel)Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz