Rozdział 14

1.9K 187 46
                                    

Przez jakiś czas byłam w tak wielkim szoku, że nie potrafiłam się ruszyć. Moje ciało było sparaliżowane, a w głowie szumiała mi krew. Nie wiedziałam, czy coś mi jest, bo bolało mnie wszystko, co powoli zaczęło docierać do mojej świadomości. Zaczęłam także rozumieć, że jeśli szybko czegoś nie zrobię, bardzo źle się to dla mnie skończy. Wiedziałam, że muszę walczyć, to nie mógł być jeszcze koniec mojego życia, jakkolwiek marne by ono nie było. Jest zbyt wiele osób i nierozwiązanych spraw, bym mogła je opuścić.

Zmobilizowałam wszystkie swoje siły, by ruszyć chociaż ręką. Miałam niewiele czasu, ale pierwszym, o czym pomyślałam, było znalezienie telefonu. Nie chciałam zostawiać po sobie śladów, które prowadziłyby prosto do mnie. To było okropne, że myślałam o czymś takim, kiedy mogłam stracić życie, ale gdybym przeżyła, a została złapana, nikomu już bym nie pomogła, a to wszystko straciłoby sens.

Krzyknęłam, aby zmobilizować swoje kończyny do wysiłku, widząc, że spod maski zaczęło wydobywać się coraz więcej dymu. Udało się. Ścisnęłam mocno telefon i odpięłam pas bezpieczeństwa. Przekręciłam się w lewo, zaciskając zęby i z całej siły kopiąc w drzwi, które już i tak ledwo trzymały się w zawiasach.

Łzy bólu cisnęły mi się do oczu, a oddech był nienaturalnie przyśpieszony, ale to przynajmniej znaczyło, że tak łatwo nie odejdę z tego świata. Chwyciłam za brzegi pojazdu i z całej siły pociągnęłam do siebie, przez co wyleciałam na zewnątrz i upadłam na mokrą ziemię, turlając się z niewielkiego wzniesienia.

Zaledwie chwilę potem rozległ się potężny huk, a las rozświetlił wybuch ognia. Części samochodu wyleciały w powietrze, płonąc i w zadziwiającym tempie zamieniając się w wiór. Patrzyłam na to wszystko przerażonymi oczami, w których odbijał się blask śmiercionośnego żywiołu.

W tamtym momencie nie czułam nic. Instynkt cały czas decydował za mnie i kazał uciekać, bo wciąż nie byłam bezpieczna. Nie pozostało mi więc nic innego, jak go posłuchać. Nadal miałam tak wiele do stracenia...

Podniosłam się i zaczęłam biec. Skulona i kulejąca, ale biegłam. Zupełnie, jakbym chciała się wydostać z tego piekła i egzystować dalej. Jakbym chciała to zostawić daleko za sobą, po prostu zapomnieć. Tyle że to piekło było teraz moim życiem, a od niego nie ma ucieczki.

Życie to nieustanne podejmowanie wyborów i nie tylko wtedy, gdy są one ważne, wiadome. Podejmujemy je z każdym wypowiedzianym słowem, każdym ruchem. Decydujemy o nawet najmniejszym aspekcie naszego istnienia, czy tego chcemy, czy nie. Jest nieskończenie wiele scenariuszy, które zrealizowałyby się, gdybyśmy naprawdę tego chcieli. Niektórzy nieustannie podejmują złe decyzje, zapominając o tym, co ważne i o tym, czego potrzebują. Oni cały czas toną, staczają się na dno. Inni natomiast nie robią nic, bo po prostu się boją. Unoszą się na powierzchni i trwają w próżni, póki nie umrą. A ostatnia grupa? Nie ważne, czy wcześniej byli na samym dnie, czy po prostu się unosili. Oni nieustannie płyną, choćby brakowało im tchu oraz sił. Płyną do brzegu, bo tam znajduje się ich cel. Coś, dzięki czemu będą szczęśliwi, spełnieni. Ta droga nigdy nie jest łatwa, ale czy nie o to właśnie chodzi, by nią podążać?

Dlatego właśnie biegłam. Nie zatrzymywałam się, nie spoglądałam wstecz. Walczyłam. Bałam się jedynie tego, że dążąc po trupach do celu, tak naprawdę nigdy go nie osiągnę. Bałam się, że zrobię coś naprawdę złego. A radość ze zwycięstwa nigdy nie będzie stuprocentowa, jeśli będziesz robił to źle.

Upadłam przy jakiejś skale, blisko ulicy. Drżącymi palcami wybrałam kontakt osoby, którą miałam zapisaną jako pierwszą, nawet zbyt wiele o tym nie myśląc. Nie musiałam zbyt długo czekać, bo zaledwie po pierwszym sygnale odebrał, zupełnie, jakby na to czekał.

ENTROPIAOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz