Constance zatrzymała samochód na podjeździe przed domem synów i wysiadła, cała roztrzęsiona, nie wiedząc, czego ma się spodziewać. Jerry zadzwonił do niej godzinę temu i poprosił, nie, nie poprosił, zażądał, by matka przyjechała do niego jak najszybciej.
Pierwsze, co przyszło jej do głowy, to, że jakimś cudem dowiedział się, kto jest nadawcą wiadomości o romansie jego żony. Praktycznie nie powinien móc tego sprawdzić, bo poza krótkimi momentami, gdy pisała następnego SMSa i wysyłała go, aparat był wyłączony, a karta była zwykła, na doładowania, całkowicie anonimowa.
Mimo to bała się, idąc powoli w stronę szeroko otwartych drzwi domu, zdziwiona na dodatek panującą wszędzie ciszą. Nie grała muzyka, nikt się nie śmiał, nikt nic nie mówił. Słychać było tylko chrzęst żwiru pod podeszwami jej modnych pantofli...
Constance przystanęła, nadstawiając uszu. Nie, jednak coś jeszcze burzyło ciszę. Dziwne łomoty, dochodzące gdzieś z innej strony budynku. Jakieś trzaski, czasem głuche dudnienie, którego nie umiała dopasować do niczego znanego. Zaciekawiona cofnęła się sprzed drzwi i ruszyła w lewo, w stronę, z której dziwne dźwięki dobiegały wyraźniej. Przeszła ogrodową ścieżką między ozdobnymi krzewami, ominęła rozrosłą, choć niską palmę, i wyszła za róg domu. Zrobiła z rozpędu jeszcze kilka kroków, po czym zatrzymała się w miejscu, ryjąc obcasami ślad w wyschniętej ziemi, z otwartymi w głupim wyrazie ustami patrząc na to, co działo się przed jej oczami.
Na trawie, w bezładnej stercie, piętrzyły się przedmioty, których z początku nie rozpoznawała. Deski, szmaty, szkło, wszystko pomieszane. Dopiero potem Connie zdała sobie sprawę, co tak naprawdę widzi, i ze strachu zjeżyły jej się włosy na karku: tym, na co patrzyła, były roztrzaskane meble, pamiątki i ubrania, w których rozpoznała rzeczy starszego syna. Na jej oczach do pokaźnego stosu dołączył następny szklany bibelot, roztrzaskując się z hałasem na szczątkach komody, rzucony z okna na piętrze przez nieszczęśnika Jareda, znikającego właśnie w otwartym na oścież oknie pokoju brata.
-Jerry?- Constance odzyskała zdolność ruchu i głos.- Jerry?!- Wrzasnęła, biorąc odwrót, i popędziła do domu tak szybko, jak pozwalały jej na to nowo kupione i nierozchodzone jeszcze czółenka.- Jerry, dziecko, co się stało, co ty robisz!- Krzyczała, wpadając do holu, w którym czekał już na nią młodszy syn.
-Wyprowadzam Shannona.- Oznajmił spokojnie.
-Ale jak to...
-Tak to.- Jared machnął ręką w stronę kuchni.- Muszę się czegoś napić.- Poszedł, nie oglądając się za siebie.
Constance ruszyła za nim, cała w nerwach, od których prawie dostawała zawrotów głowy.
-Jerry, synku, co się stało?- Spytała, chcąc rozeznać się w sytuacji. Domyślała się, że Jared WIE, to było jedyne wytłumaczenie na to, co robił z rzeczami brata. Choć była oburzona, że winił Shannona za coś, co jak nic było sprawką tej Ruski, nie chciała zdradzać, że i ona ma pojęcie o romansie.
Jared wyjął z lodówki butelkę wódki, zdjął z suszarki szklankę i nalał sobie do połowy, po czym wziął porządnego łyka i skrzywił się, jakby pił sok z cytryny.
-Co się stało?- Powtórzył jej pytanie.- To, że mój szanowny braciszek i moja kochana żonka od czterech dni nie pokazują się w domu. Znikli razem jak zdmuchnięci.- Jared podniósł dłoń wnętrzem do góry i chuchnął na nią, jakby posyłał w powietrze drobinkę kurzu.- Przypadek? Nie sądzę.- Opuścił rękę na stół, zaciskając ją w pięść.- Co jeszcze się stało...- Zmarszczył brwi.- Dostaję jakieś dziwne wiadomości z pytaniami, czy Van nie daje komuś dupy.
-Och?- Constance zaczerpnęła oddech, z trudem ukrywając ulgę: Jerry nie wie, że to ona je wysyła, chwała Bogu i wszystkim świętym w niebie.
CZYTASZ
It's not my way.
FanfictionJared Leto. Czy jest ktoś, kto go nie zna? Kto nie wie, ile osiągnął? Znacie go i wiecie o nim wszystko, albo tylko tak się Wam wydaje. W mojej opowieści nie jest taki, jak myślicie. A może jest?