Po latach.

70 5 0
                                    

Dzielnica, w której mieszkała Van, nie należała do najgorszych w mieście, ale świetność miała dawno za sobą. Wyglądała jak zniszczony życiem człowiek, pozbawiony złudzeń co do dalszej przyszłości, ale próbujący za wszelką cenę zatrzymać to, co było kiedyś najlepsze.

Odrapane fasady budynków straszyły z daleka, okna patrzyły w przestrzeń pustym wzrokiem, odbijając słońce. Samochody przed domami w większości wydawały się martwe, zakurzone, bez chęci do dalszego służenia swoim właścicielom.

Jared nie czuł się pewnie w tym miejscu, nie pasował do niego. Był zbyt... czysty. Nawet wyświechtana koszula, wytarte spodnie i naciągnięta na głowę czapka z daszkiem nie przybliżały go wyglądem do mieszkańców dzielnicy. A mimo to przeszedł się z pozoru leniwie w jedną, potem w drugą stronę ulicy i przysiadł na kilka minut na ławce na przystanku autobusowym.

Patrząc na TEN budynek liczył okna, starając się przypasować odpowiednie do JEJ mieszkania. Trzecie piętro, bez windy. Jak sobie radziła, wchodząc tak wysoko po niezliczonych stopniach?

Zatrzymał. wzrok na jednym z okien, otwartym na całą szerokość, z białymi firankami powiewającymi nad równie białym parapetem. To musiało być tutaj: inne okna wyglądały na zaniedbane, a Van zawsze pilnowała, by jej były czyste. Nie należała do pedantek, ubrania rozrzucała z równą beztroską, jak on, ale lubiła czystość i świeżość. Dziwna sprzeczność, nad którą nie zastanawiał się nigdy, urzeczony jej istnieniem.

Zerknął na wyświetlacz telefonu: prawie siódma. Wycieczka zajęła mu więcej, niż zakładał. Jeszcze trochę, i z domów wychyną wieczorni bywalcy ulicy, a on był tu obcy, odstawał od reszty, i nie miał ochoty ryzykować konfrontacji z naćpanymi gówniarzami, jakich na pewno było tu pełno.

Rzucił ostatnie spojrzenie w otwarte okno i ruszył w dól ulicy, do zostawionego na płatnym parkingu samochodu.

Musiał dotrzeć do domu, wziąć prysznic, przebrać się i na wpół do dziewiątej zdążyć do klubu. Wcale nie miał ochoty tam jechać, ale jedna z przyjaciółek Shannona (która?) miała urodziny i Jared obiecał, że przyjdzie. Jak przypuszczał, narają mu jakąś wolną lub chętną na przygodę koleżankę i spędzi wieczór na wysłuchiwaniu jej paplania o tym, jaki jest boski. Jakie ma piękne oczy, uśmiech, jaki jest męski.

Jakby o tym nie wiedział.

Skrzywił się, wsiadając do nagrzanego wnętrza i prawie natychmiast przykleił się do czegoś na siedzeniu. Wstał, sięgnął do pośladków i odkleił od spodni rozmiękłego batona MARS w rozdartym opakowaniu. Skąd się tu wziął, do cholery? Rzucił rozpłaszczoną papkę z ciągnącymi się nitkami karmelu: batonik poszybował wysokim lobem w stronę najbliższego śmietnika, odbił się od jego krawędzi i wylądował z plaśnięciem na chodniku. Cóż, mrówki będą miały ucztę.

-Jerry, myślałem, że znów zrobisz mnie w chuja!- Shannon podniósł rękę, z daleka przekrzykując towarzystwo przy stoliku. Jared przedarł się przez tłum i usiadł na jedynym wolnym miejscu, mając po jednej stronie brata, po drugiej postawną blondynkę, którą znał z widzenia. Nie mógł jednak przypomnieć sobie gdzie i kiedy miał okazję ją poznać, nie pamiętał nawet jej imienia. Ona jednak musiała uważać go za dobrego znajomego, bo po mniej więcej godzinie i paru drinkach bezceremonialnie położyła mu dłoń na udzie i ścisnęła mocno.

-Stęskniłam się, Jerry.- Mruknęła, pochylając się do jego ucha.

Spojrzał na nią, rozpaczliwie próbując skojarzyć ją z czymkolwiek, ale nic z tego, nadal nie znajdował w pamięci żadnych szczegółów z nią związanych.

-To świetnie.- Odparł beztrosko, szczerząc zęby w nic nie znaczącym uśmiechu.

-Słyszałam, że zerwałeś ze swoją dziewczyną.

It's not my way.Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz