Rozdział XXXII

521 51 5
                                    

15 MIESIĘCY WCZEŚNIEJ

 Nienawidziłam go. Z każdą sekundą, z każdym uderzeniem serca, z każdym następnym oddechem coraz mocniej i mocniej... Patrzył na mnie jak treser na ulubioną maskotkę. Uśmiechał się jakby cały świat należał do niego. Jakby cała rzeczywistość była jego zabawką. Jakby wszystko szło zgodnie z jego kolejnym chorym planem. Ciekawe czy już wiedział... Ciekawe czy się tego spodziewał... Ciekawe czy postąpiłam dokładnie tak jak sobie to zaplanował... Otarłam spływającą mi z ust strużkę krwi. Doskonale wiedziałam, że z nim nie wygram. On także. Ale ta świadomość dawała mi przewagę. Nikłą...ale wystarczającą. Wystawił się na atak... celowo. Wiedział, że nie przepuszczę takiej okazji. Nie wiedział jednak, że nie chciałam go zabić... Chciałam go okraść. Z wściekłością pociągnęłam za jego ścięgno Achillesa, skutecznie ściągając go do poziomu podłogi. Błyskawicznie wstałam i wymierzyłam mocnego kopniaka w jego głowę. Wykonał szybki unik i wstał defensywnie. Mogłam się tego spodziewać. Sięgnął po nóż i zamachnął się nim, dokładnie w chwili, gdy od niego odskoczyłam. Może i przegram. Ale to nie znaczy, że dam się pokonać łatwo. Joker roześmiał się, po czym schował nóż. Zmarszczyłam brwi. Nie zamierza mnie nim pociąć? Nie zostawi mnie w kolejnej kałuży krwi? Nie udowodni po raz tysięczny swojej wyższości nade mną? Swojej władzy? Swojej siły? 

-Dobrze, że wracasz do sił mój krwawy uśmieszku. - rzekł lodowato z tym makabrycznym uśmiechem na ustach. Ale pomimo, że treść tego krótkiego zdania była pozytywna, to w moich uszach brzmiała jak najgorsza groźba. 

Nie odezwałam się ani słowem. Może najzwyczajniej w świecie się bałam? Konsekwencji... Tego co może mi zrobić... Tej przerażającej ciemności rozjaśnianej jedynie przez błysk zabójczej elektryczności... Patrzyłam więc, tępym wzrokiem w milczeniu, jak wychodzi i zamyka za sobą drzwi, a jego fioletowy płaszcz faluje w rytm jego powolnych kroków...kroków najprawdziwszego potwora z horrorów... Henry odetchnął głośno, gdy na powrót zostaliśmy sami. Spojrzałam w jego kierunku, gdy usiadł z westchnieniem ulgi na krześle. Z jego twarzy odpłynęły wszelkie kolory. Jeszcze nigdy nie widziałam go, aż tak bladego. Cały się trząsł. Usiadłam obok niego. Zdjął swoje okulary i położył je na stole przed nami. W jego oczach iskrzył czysty strach. 

-Musimy cię stąd wydostać. - odezwałam się pierwsza po długiej, niepokojącej godzinie milczenia. Momentalnie zwrócił spojrzenie swoich bursztynowych, ciepłych oczu w moją stronę. Na ułamek sekundy pojawiła się w nich nadzieja. Zgasła równie szybko...

-To niemożliwe Lucy. - odparł ze smutkiem. 

-Dlaczego? - zapytałam nie rozumiejąc. Westchnął melancholijnie.

-Dobrze wiesz dlaczego. Ma moją rodzinę. Wszczepił im ładunki wybuchowe. Wystarczy jeden jego kaprys, a wszyscy moi bliscy znikną raz na zawsze... Jeden głupi ruch i zabije ich wszystkich... - odpowiedział, a w jego głosie brzmiała rozpacz. Nie dziwiłam się temu. W końcu z dnia na dzień, został wciągnięty w ten krwawy obłęd bez szans na wyjście z tego cało. W głębi duszy na pewno zdał już sobie sprawę z tego, że nigdy stąd nie wróci...


-Ale... 

-Nie Lucy. Nie ma żadnego ''ale''. Nic nie można zrobić. Jestem skazany na łaskę tego... tego... - odparł, długo szukając słowa. Westchnęłam.

-Diabła. - dokończyłam, a Henry przełknął głośno ślinę i spuścił głowę. 


***

-Nie zgadzam się. - odmówił stanowczym tonem. W jego oczach lśniła determinacja i lekka, ledwie wyczuwalna nutka smutku, który wypełniał go niczym lodowata woda arktyczne morze.

Lose your mind!Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz