Epilog

533 53 22
                                    

   Huk wystrzału odbił się w jego uszach nieobecnym dźwiękiem. Krzyki brzmiały niewyraźnie gdzieś w oddali. Wszystko zdawało się mgliste i przytłumione. Jak gdyby znów zanurzył się w lodowatych wodach górskich źródeł Nanda Parbat. Wszystkie jego zmysły zamarzły, nie nadając się do niczego. Nie był w stanie się ruszyć. Jego ciało nie reagowało, zupełnie jakby ktoś nagle i bez żadnego ostrzeżenia uciął wszelkie połączenia nerwowe w jego organizmie. Jego umysł w ułamku sekundy zmienił się w mętną wodę, z której nie sposób było czegokolwiek wydobyć. Nawet jego krew zdawała się wlec jego żyłami z niepokojącym wręcz otępieniem. Jego serce zamarło w połowie uderzenia. Osobliwie martwy, gdzieś pomiędzy świadomością, a nicością powoli i nieśpiesznie, całymi milleniami dał się rozrywać na strzępy raz po raz, miliony razy... a wszystko to trwało jedynie sekundę. Paskudny dźwięk czaszki uderzającej o bruk, którym wyłożony był stary, rozpadający się magazyn przywrócił go z otchłani nieświadomości. Realność momentalnie przytłoczyła go niczym monumentalny głaz. Spojrzał wciąż jeszcze niewidzącymi oczami na ciemnoczerwoną kałużę tworzącą się pod nieruchomą głową jedynej osoby na świecie, która miała genetycznie zielone włosy. Jakiś ratownik przebiegł zaraz przednim, omal na niego nie wpadając. Podbiegł do bladej dziewczyny, ale jego opinia była zbędna. Damian doskonale wiedział, że by nie spudłowała. Była martwa. A on mógł jedynie stać i patrzeć jak nad jej zimnym, pełnym blizn ciałem zasuwa się z wstrętnie drażniącym uszy dźwiękiem suwak czarnego worka... Nie mógł na to patrzeć. Nie chciał na to patrzeć. Ale nie potrafił odwrócić wzroku. Słyszał rozpaczliwe łkanie, czyjś zawodzący płacz. Może to ktoś z porwanych nie wytrzymał. Dziewczynka przywiązana do jednego z krzeseł nie mogła mieć więcej niż dziesięć lat. Jej brat wyglądał na jakieś piętnaście... Będą mieli koszmary. Będą budzić się w nocy z krzykiem. Będą do końca życia widzieć szaleństwo w swojej własnej krwi... Ale przetrwają. W Gotham tyle powinno im wystarczyć. 

-Nie! Nie! Lucy! Lucy! - krzyczy Harleen Frances Quinzel ze zdartym gardłem i mokrą twarzą. Rzuca się na prawie zapięty worek na zwłoki. Spogląda na zakrwawioną, martwą twarz swojej jedynej córki. Jej ciałem wstrząsają dreszcze. Z jej gardła wydobywa się skowyt. To już nie rozpacz...to histeria. Policjanci próbują ją podnieść, zabrać, ale ona się im wyrywa. Rzuca się, warczy i syczy. Nie obchodzi jej czy kogoś zabije, czy ktoś zabije ją. Chce tylko przytulić swoją córeczkę i powiedzieć, że wszystko będzie dobrze, że zaczną od nowa, że nikogo już nie muszą się bać. Ale jej dziecko ma dziurę w czaszce...jak gdyby cały ten koszmarny obłęd wygryzł, wyszarpał się z jej czaszki i powoli zaczął wsiąkać w brudne ulice Crime Alley... To ostateczny cios. Kres jej wytrzymałości. Teraz pozostała jej jedynie ta sama droga ucieczki, ten sam złudnie ciepły obłęd... W głębi duszy wiedziała bowiem, że nigdy nie odszedł... Wiedziała, że ludzie się nie zmieniają, ludzie zakładają maski... Spojrzała na wpół świadoma, na wpół martwa na niego... na przyczynę... na powód... na Diabła... po jego kredowobiałej twarzy spłynęła łza. Starł ją z policzka i spojrzał na swoje wilgotne palce z wyraźnym zdziwieniem. Zaskoczył sam siebie. Nie sądził, że jeszcze to potrafi... Był przekonany, że potwory nie płaczą...

***

    5 DNI PÓŹNIEJ

Żałobny marsz brzmiał niewłaściwie. Smętny szelest liści i mroźny wiatr zdawały się wygrywać swój własny, a lodowate krople deszczu spływały po czarnych parasolach. Gotham jednak zdawało się być jaśniejsze niż kiedykolwiek. Ludzie uśmiechali się do siebie na ulicy, a media wydawały się skakać z radości. Joker zniknął, jego córka zastrzeliła się, a policja dokonała rekordowej ilości aresztowań, korzystając z zamroczenia półświatka. Zdołali nawet pozbyć się z ulic takich osobowości jak Victor Zsasz czy Killer Frost. Śmierć zdawała się cieszyć. Nikt nawet nie zadał sobie trudu zrozumienia. Nikt nie potrafił połączyć elementarnych faktów. Nikt nie widział, tego co było oczywiste. Lucy nie była szalona. Odegrała genialnego Hamleta przy okazji wystawiając połowę półświatka policji na talerzu. I skończyła. Skończyła swoją tragedię. A media podały resztę jako milczenie. Jednak w Gotham nie ma szczęśliwych zakończeń, o czym zdążył się nie raz boleśnie przekonać. Spojrzał na zamykaną trumnę, po czym przeniósł spojrzenie na swojego syna. Wyglądał jak postać wykuta z kamienia. Na jego twarzy nie było choćby grama emocji. W jego oczach ziała upiorna pustka, a twarz była nadzwyczaj blada, lecz wciąż idealna. Dopiero gdy przyjrzało się mu bliżej dostrzec można było drobne rysy... Pod jego oczami rysowały się bladofioletowe sińce, usta były popękane. Z jego zaciśniętych pięści kapał szkarłat. Na drogich butach ledwo zauważalnie lśniły rdzawe krople. Bruce nie wiedział, czy krew należy do niego, czy do kogoś zupełnie innego... Widział swojego syna po raz pierwszy od wielu dni, od tragedii w Crime Alley. Nie miał pojęcia co się z nim działo i czy w ogóle go jeszcze zobaczy. Teraz patrzył na niego, lecz nie wiedział kogo widzi. Obawiał się zobaczyć zabójcę. Nie potrafił dostrzec Robina. Mroczny Rycerz podszedł do syna i położył mu delikatnie dłoń na ramieniu. Chłopak wzdrygnął się i spojrzał mu w oczy. Zdawał się dopiero powracać do rzeczywistości, niczym narkoman po kolejnej fazie. 

Lose your mind!Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz