Rozdział XIX

646 66 9
                                    

OBECNIE

   Śmiech jest nowym narkotykiem. Cudownym i zabójczym... Uzależnia... Naprawia... Niszczy... Niesamowita symfonia zabawności. Wyjątkowy taniec optymizmu. Koncert tłumionego szaleństwa. Jestem niczym anioł. Przynoszę ludziom błogosławieństwo. Mój Ka-Bar 2211* jest jak ostrze Azraela, niepowstrzymanego anioła śmierci. Nikt nie jest w stanie uciec aniołowi... Mi także. Przeskakuję na kolejny dach, a trójka ludzi w dole przebiera nogami w rytm Kałasznikova**, który podskakuje na moich poznaczonych rzekami krwawych blizn plecach. Mój wieczny uśmiech jest tej nocy wyjątkowo szkarłatny, a moje myśli wyjątkowo uporządkowane. Całym umysłem skupiam się na moim celu. Przeznaczeniu. Uśmiechu... Głosy są zgodne i przekazują odpowiednim neuronom ustalone zadania. Lądując na kolejnym dachu i widząc mój cel wbiegający ze strachem w ślepą uliczkę rozciągam usta w szerszym uśmiechu pod wiecznym pozytywizmem. Tatuś byłby ze mnie dumny. Kosmyk zielonych włosów wymyka się z jednego z moich dwóch warkoczy. Obserwuję go kątem oka. W piersi coś mnie ściska. Gdzie jest mój tatuś? Ile jeszcze go nie będzie? Kiedy wreszcie wróci? Tęsknota za nim wzmaga się we mnie niczym huragan. Otrząsam się jednak momentalnie na przerażony krzyk dziewczyny, która spostrzegła się właśnie, że wraz z kompanami wpadła w ślepą uliczkę. Sięgam po mój karabin snajperski. Nie ważne gdzie jest mój ukochany tatuś. Sprawię, że będzie chciał do mnie wrócić. Sprawię, że miasto będzie się uśmiechać. Sprawię, że król śmiechu będzie ze mnie dumny... Kładę się na dachu przykładając oko do wizjera na podczerwień, który zapewnia mi celność nawet w środku ciemnej nocy. Kładę trupioblady palec na spuście. Celuję prosto w potylicę chłopaka próbującego wypatrzeć swego anioła wśród mroku i powagi. Biorę głęboki wdech i pociągam za spust płynnym błyskawicznym ruchem. Mam tłumik. Czas reakcji pozostałych... Czemu wszyscy muszą być czasoholikami? Celuję po raz kolejny, trafiając prosto w klatkę piersiową dziewczyny, po czym nim trzeci cel zdąży spostrzec co się dzieje pocisk Kałasznikowa przebija jego głowę. Wybucham wesołym śmiechem zeskakując z dachu. Radośnie podskakując wyciągam zza paska moich dżinsów mojego nieodłącznego towarzysza - Ka-Bara. Schylam się i w tempie Flasha pozbywam się trup, po trupie toczącej Gotham nieuleczalnej choroby - powagi. Strzepuję z noża krew i wyciągam z kieszeni mojej skórzanej kurtki fioletowy sprey. Czas zostawić strażnikom wiecznej powagi małą niespodziankę... Potrząsam spreyem i piszę na ścianie budynku sporymi literami - Smile pozdrawia. Uśmiech!Podziwiam moje dzieło przez chwilę. Moment później słyszę syreny radiowozów. Uśmiecham się szeroko znikając w opuszczonym mieszkaniu naprzeciwległej ulicy. Niewiele wieków...a może minut...później ulicę oświetlają niebiesko-krwawe światła. Samochody parkują raptem kilkanaście metrów ode mnie. Przechodzi mnie dreszcz rozbawienia. Tyle już próbują mnie znaleźć...a jestem tak blisko... Z trudem powstrzymuję śmiech. Mogliby być w stanie go usłyszeć. Drzwi radiowozów zamykają się z trzaskiem, a na zewnątrz wydostają się naczelni zarażeni. Zbierają się wokół fioletowego napisu. Żałośnie przewidywalni... Wyciągam z kieszeni dżinsów mały podłużny kawałek metalu z czerwonym przyciskiem i zamykam oczy... Bon voyage! Moje palce odnajdują przycisk niczym swą osobistą mekkę, a huk wybuchu sprawia, że otwieram oczy i nie mogąc dłużej wytrzymać wybucham tłumionym, rozbawionym, uzależniającym śmiechem. Śmieję się widząc latające szczątki. Śmieję się słysząc wrzaski okaleczanych i ginących. Śmieję się widząc czyjeś serce uderzające o okno, z którego obserwuję, spływające rdzawoczerwoną posoką.

Z uśmiechem na twarzy i krwią ofiar koniecznych w imię początku ery wiecznego śmiechu wsiąkającą w moje ubrania wchodzę do obecnej willi obłędu, w której wszystkim przyszło w rozdzierającej serce tęsknocie oczekiwać na ukochanego wielkiego i nieomylnego mistrza szaleństwa. Mojego cudownego tatusia. Jakże okrutny jest czas rozłąki z nim! Wieczne posępne oblicze obojętności podchodzi do mnie, a ja ściągam z twarzy mój ukrywający prawdziwą tożsamość krwawy uśmiech i rozciągam usta w wesołym grymasie. W moich błękitnych oczach można dostrzec iskierki radosnego obłędu. Niektórych to przeraża. Mojego tatusia cieszy, więc mnie także.

Lose your mind!Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz