Rozdział XLII

435 36 12
                                    

OBECNIE

   -Harleen? - mój głos zdawał się brzmieć gdzieś w oddali, niczym przytłumiony gramofon, zapomniana od lat melodia... Całe moje ciało zdało się skamienieć pod wpływem spojrzenia tych zagubionych w odmętach pamięci, ciepłych błękitnych oczu. Zupełnie jak gdybym stanęła twarzą w twarz z samą Meduzą, niegdyś oszałamiająco piękną, dziś płacącą za grzechy przeszłości, za oddanie serca niewłaściwej osobie...

-Lucy...? - szepcze, przerywając zaklętą w kamieniu ciszę. Nie potrafię oderwać od niej spojrzenia. Wygląda tak realnie... Jej głos brzmi tak prawdziwie... Ale wiem, że to wszystko jedno wielkie kłamstwo... Nie ma jej tu. Umarła... Widziałam to... Widziałam ten przesiąkający szkarłatem jasny płaszcz... Jej nieme przerażenie w oczach... Słyszałam huk wystrzału... mój własny krzyk... jego obrzydliwy śmiech... Więcej niż raz... więcej niż tysiąc... więcej niż wieczność...

-Lucy, mój boże! - wykrzykuje jak gdyby właśnie zobaczyła upragnionego ducha, a w jej oczach błyskają łzy. Odwracam się momentalnie, zupełnie jakbym dopiero teraz odzyskała możliwość ruchu. Nie mogę dłużej na nią patrzeć... Czuję jakby ktoś zacisnął żelazną pięść na moim sercu... jakby ktoś próbował je wyrwać... ból staje się nie do zniesienia. Zupełnie jakbym znowu wisiała niczym truchło w rzeźni, zdana na łaskę tego bezlitosnego monstrum... Jakby zimna stal łomu znów łamała mi kości... jakby zabójcza elektryczność znów paliła moje nerwy... jakby chłód znów wdzierał się pod moją zsiniałą, zamarzającą skórę... To nie jest prawdziwe...  

-Lucy? - w jej głos wkrada się zwątpienie oraz lekka nuta strachu. Biorę głęboki wdech. Zamykam oczy. Widziałam i słyszałam ją kilka razy odkąd umarła... Koszmarny miraż... Obłęd... Ale dlaczego? Dlaczego? Przecież pamiętam... Pamiętam! Wszystko... Każde wspomnienie, każdy ból, każde zabójstwo... Chciałabym znów zapomnieć... Ale szaleństwo to nie ucieczka... Szaleństwo to piekło, w którym sami się zamykamy... 

-Nie jestem szalona... nie jestem szalona... nie jestem szalona... - szepczę niczym narkoman usiłujący dowieść, że widział to co naprawdę widział. Jak mantrę, jak ratunek... 

-Nie jesteś. - słyszę odpowiedź, mimo, że nie zadałam pytania. Czyjaś ciepła dłoń spoczywa na moim ramieniu. Otwieram gwałtownie oczy. Wciąż ją widzę. Wpatruje się we mnie. Po jej bladej twarzy spływają łzy. W jej oczach błyszczy coś czego nie potrafię zinterpretować... a może po prostu nie potrafię w to uwierzyć... 

-Dlaczego nie znikasz...? - mówię ledwie dosłyszalnie, zachrypłym głosem. Znowu czuję się jak mała, krucha dziewczynka. Jakby te koszmarne dwa lata zniknęły, jakbym znów siedziała sama w pokoju i zastanawiała się dlaczego moja matka mnie porzuciła... dlaczego ojciec mnie nie chciał... dlaczego Jack mnie nienawidzi... Boże... jakbym chciała, żeby ojciec mnie nie chciał...

-Bo jestem prawdziwa Lucy i już nigdy nie zniknę z twojego życia... Obiecuję córeczko... - odpowiada łamiącym się głosem, po czym zamyka mnie w ciepłym, matczynym uścisku, a po moich policzkach ciurkiem płyną słone łzy. Mamo... ty żyjesz...


***

  -Więc, lekarzom się udało... Ocalili cię. - powiedziałam wciąż cichym, słabym głosem, gdy Harleen skończyła mówić. Miałam nieodpartą ochotę zapytać o nazwisko operującego jej chirurga, ale przecież i tak go nie znała, a mi właściwie nie było do niczego potrzebne... Wspominanie o lekarzach za mocno przypominało mi Henry'go... Biedny Henry... Co się z nim stało? Bałam się sprawdzić... W dłoniach trzymałam parujący kubek z herbatą. Wciąż nie mogłam uwierzyć, że tak po prostu siedzimy sobie na kanapie w salonie Amandy, popijając najzwyczajniejszą w świecie herbatę... nawet nie pamiętam kiedy ostatnio ją piłam... To wszystko zdawało się być takie nierealne...

Lose your mind!Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz