Abigail przychodziła tutaj zawsze, kiedy potrzebowała chwili spokoju. Nie wiedziała dlaczego, ale cisza panująca w tym miejscu, przerywana jedynie szelestem liści sprawiała, że wreszcie mogła głębiej odetchnąć. Przemyśleć sprawy, które w zwykłym zgiełku i codziennej pogoni nigdy nie mogły zostać do końca rozwiązane. W konsekwencji brzęczały z tyłu głowy jak natrętne muchy i nie pozwalały spokojnie zasnąć.
Ostatnio… było ich coraz więcej. Ciążyły jej na sercu, ale ciągle działo się coś ważniejszego, coś, co kazało zepchnąć własne zmartwienia na dalszy plan i robić to, co należało. Przechodząc przez kolejne skrzyżowania alejek wraz z Liamem, porządkowała w głowie to, nad czym chciała się skupić, chociaż na chwilę.
I to, co chciała jej powiedzieć.
W końcu znaleźli się przy skromnym grobie z szarego kamienia, obłożonym licznymi kwiatami i zniczami. Pośrodku, mimo upływu czasu, nadal stało zdjęcie uśmiechniętej kobiety, tak podobnej do Abigail. Te same czarne włosy, prosty nos i ładnie wykrojone usta. Wyglądała tak młodo… Tak, jakby śmierć nie miała prawa jej tknąć. A jednak.
Abigail pamiętała tamte dni boleśnie dobrze. Jak gdyby wydarzyły się zaledwie chwilę wcześniej. Mama od dłuższego czasu czuła się źle, często bolała ją głowa, ale wszelkie prośby o wizytę u lekarza zbywała brakiem czasu i ciągle tymi samymi słowami: Spokojnie, po prostu jestem zmęczona. Abby i Michael nie wierzyli jednak, że właśnie w ten sposób się to objawia. I któregoś dnia… kiedy wróciła do domu, od progu wiedziała, że coś jest nie tak. Podświadomie skierowała swoje kroki do kuchni, jakby wiedząc, gdzie znajduje się mama. Była tam. Leżała na podłodze, pozbawiona przytomności, a obok leżała butelka z mlekiem, którą pewnie przygotowywała dla Chloe. Z pokoju obok dobiegał płacz i kwilenie dziewczynki, przeczuwającej chyba, że dzieje się coś złego.
Abigail nigdy nie przedtem ani nigdy potem nie działała tak mechanicznie i skutecznie, jak wtedy. Nie pozwoliła sobie nawet na chwilę załamania. Chwyciła telefon, wezwała karetkę, zadzwoniła po ojca i nakarmiła małą, trzymając ją później cały czas na rękach. Cały czas. Wtedy, gdy jechali z tatą za ambulansem do szpitala. Wtedy, gdy czekali w poczekalni, a mężczyzna rwał sobie włosy z głowy, krążąc po korytarzu.
I wtedy, gdy usłyszeli diagnozę. Guz mózgu w stadium zaawansowanym. Dni, które jej zostały… było ich tak niewiele. Tak niewiele…
Abigail działała wtedy jak automat, nie dochodziło do niej to, co się dzieje. W szkole bywała, ale nauczyciele okazali wyrozumiałość, wiedząc o wszystkim, co zaszło. Całe dnie zajmowała się młodszymi dziećmi, które płakały i cały czas pytały o matkę. Ojciec… nawet go nie pamiętała z tamtych dni. Właściwie nigdy nie było go w domu, za to zawsze kręcił się po szpitalnym korytarzu i liczył oddechy coraz słabszej żony. Na jej głowę niespodziewanie spadł ogrom obowiązków i gdyby nie Michael i Norma… gdyby nie Liam… Sama nie rozumiała, jak udało jej się przetrwać.
A potem… potem mama umarła. Pamiętała, że akurat wtedy był z nią Payne, gotowali coś wspólnie dla reszty rodzeństwa. W drzwiach stanął pobladły ojciec, z oczami zaczerwienionymi od płaczu. Nie musiał mówić ani słowa, wystarczyło tylko jedno spojrzenie, aby półmisek, który Abby trzymała w dłoniach, upadł i roztrzaskał się na drobne kawałki. Nie potrafiła wtedy nawet płakać. Jedne, co czuła, to okropną pustkę, jakby ktoś wyrwał jej ogromną część serca. Bez nadziei na zwrot. Kiedykolwiek.
Kiedy pierwszy raz pękła? Nie, to nie stało się na pogrzebie. Kilka dni później, kiedy przyszła na cmentarz sama, razem z Liamem, tak, jak dzisiaj. W jednej chwili stała nieruchomo przed grobem, a w następnej klęczała na ziemi i trzęsła się od płaczu. Payne błyskawicznie znalazł się obok, oplatając ją ramionami i kołysząc lekko, jak małe dziecko. Zawsze tak robił, kiedy działo się coś złego, a ona sobie nie radziła.