Cała wycieczka trwała grubo ponad tydzień, dokładniej półtora. Byłaby jeszcze dłuższa, gdyby nie pewien telefon...
Tak, w jednym z dwóch odwiedzanych miast, takich nawet przypominających miasta, dowiedziałam się, iż na wyspie jest coś takiego jak zasięg, telefony, kablówka a nawet- UWAGA...- internet!! A ja tu żyje pół miesiąca bez Skype'a... No rozpacz normalnie, nawet nie pamiętam, czy zabrałam ze sobą laptop.
Podczas owej podróży, w jednej z wiosek, trafiłam na bardzo brzydki przykład nietolerancji wewnętrznej. Wjechałyśmy właśnie do osady Wikiriki (nie wiem, jak to się pisze, ale gdy Lilay to powiedziała, mniej więcej w taki sposób zabrzmiało, więc zostańmy przy Wikiriki), od razu zauważyłam kilkunastu ciemnoskórych młodzieńców wyżywających się- poprzez ciskanie zgniłymi owocami, fuuuj- na innym, o mlecznobiałej skórze i bielutkich włosach, choć rysy twarzy wskazywały, że jest tutejszy.
Dzieciak z albinizmem. Aż się zachłysnęłam powietrzem, widząc, że dorośli najzwyczajniej w świecie przechodzą obok, nie reagując, a nawet chwaląc pod nosem chłopców. Spojrzałam z wyrzutem na smutną Amy, która mimo ponurej miny nie zatrzymała się i również nie zareagowała.
Zgasiła silnik dopiero w pobliżu megalitu- norma...
-Nie tolerują tu osób z chorobami, nie rozumieją ich, myślą, że to objaw czarnej magii.
-Dlaczego ci z naszej cywilizacji nie wytłumaczom im, że to tylko genetyka?- warknęłam po francusku.
-Powiedz im to, a uznadzą cię za kolejnego opentańca, pomyślą, że to epidemia i spalą was oboje, ciebie i to chore dziecko.
-Mam to gdzieś- wyznałam, czując, jak złość we mnie buzuje na widok łez i siniak białego chłopca.- Zostawcie go!- krzyknęłam.
Gdyby sytuacja była inna, roześmiałabym się w głos. Zatrzymali się w połowie ruchu, dwóch nawet się wywróciło, zatrzymując pocisk w dłoni, a na wszystkich buźkach malowało się tak ogromne zdumienie, że to wręcz niemożliwe, by można było pokazać tyle uczuć.
Ale owa sytuacja była taka a nie inna i przybrałam władczy wyraz twarzy, podczas gdy szok dzieciaków powoli przemieniał się w złość i kilku uniosło pociski w moją stronę. W sumie, nie miałam pojęcia, jak bym zareagowała, gdyby obok mnie jak zjawa nie pojawiła się Lilay i gdyby nie oznajmiła grobowym tonem:
-Ksieżniczka Lynn, dziedziczka Magii boga Nyale, nawiedziła waszą ziemię. Złóżcie jej pokłon!
Tym razem nie miałam zamiaru protestować. Wykorzystałam okazję.
-Chłopcze, wstań- poprosiłam spokojnie.
Chłopiec okazał się wcale nie być chłopcem. I nie, nie był również dziewczynką. Był niemal mężczyzną. Jak dla mnie wyglądał na dwadzieścia lat, choć może tylko tak poważnie się prezentował przez swoje wychudzenie i cierpienie widoczne w bladoniebieskich oczach.
Jako, że nie miałam władzy by przewidzieć jakie konsekwencje poniosę za ten czyn, impulsywnie oznajmiłam Amy:
-Chłopak jedzie z nami, zamieszka ze mną na zamku. Jak masz na imię?- odwróciłam się znów w jego stronę, drobnym gestem dłoni odpędziłam małych bandytów.
-Hvid.
-Biały, z duńskiego- mruknęłam do siebie.- Czy chcesz jechać ze mną? Możesz zamieszkać na zamku, wykonywać jakieś drobne prace. Przynajmniej do czasu gdy nie zostanę księżniczką i wydam zakaz takiego traktowania...
-Będę niezmiernie wdzięczny, Wasza Wysokość- ukłonił się tak nisko, że zobaczyłam wszystkie jego kości na plecach.
-Daj spokój, jestem Lynn. Nie lubię, jak ktoś się do mnie zwraca po królewsku.
CZYTASZ
Lynn
RomanceDruga część opowiadania pt "Shy" Losy córki głównej bohaterki poprzedniej części. Lynn zmuszona warunkami sojuszu- wyjeżdża na odległą od domu wyspę, by wyjść za mąż za księcia na tym kawałku ziemi. Przekonajmy się, co z tego wyjdzie...