No cóż, czas do ślubu mijał błyskawicznie. Następnego dnia po sukience, przybyli moi rodzice. Z połową Z.A.M.-u, oczywiście, bo jakżeby to było, nie zaprosić takiego Maxa albo "koleżanek" z kilku pierwszych lat życia? Wszyscy oni chcieli przyłożyć się do przygotowań, ale nie za wiele tego zostało.
-Skąd importujecie tyle jedzenia?- zaciekawiła się moja mama.
-Nie improtujemy- odpowiedział natychmiast Grzyweczka, odgarniając odrobinę włosy z oczu. Mama chciała już protestować, ale szybko jej przerwał: Mieszkańcy wierzą, że wszystkie te dobra, które poświęcą na tak wielką uroczystość, przyniosą im szczęście i być może polepszą niektórych sytuację. Więc nawet ci najbiedniejsi chcą dorzucić coś od siebie, choćby nie wiele, ale jak na ich stan-to ogromne poświęcenie.
-Doceniam to- skinęłam głową delikatnie.- Na prawdę to doceniam, ale czy to wystarczy?
-Kiedy już przejmiesz moc wyspy? Wystarczą twoje uczucia- wyjaśnił krótko James, obejmując mnie i przyciągając bliżej siebie.
Kolejną rzeczą, którą Shy chciała zakwestionować była forma wesela- piknik? Jak piknik może być weselem?!
Tutaj owszem, może, zwłaszcza, że to ja tu jestem księżczniczką! Starałam się być jednak miła i racjonalnie wytłumaczyć to zdziwionym rodzicom.
-A jak masz zamiar ustawić stoły na nierównej powierzchni, na trawie, na obszarze około kilometra kwadratowego?
-I tak nie potrafię sobie tego wyobrazić.
-Spokojnie pani mamo Lynn- zaśmiał się Grzyweczka, a określając ją w ten sposób zaznaczył moją rangę. Uczy się, piernik jeden. Chyba nie chce znów podpaść!- Ja sobie wszystko wyobraziłem i mam idealną koncepcję...
Po czym uratował mnie od dalszych tłumaczeń, wyjaśniając, że zamiast zwyczajowego obiadu składającego się z dwóch zdań ma zamiar podać samo, obfitsze danie numer dwa i przygotować coś w stylu nadmorskiego szwedzkiego stołu na skałach, na zacienonej ściance laguny.
Z każdym dniem czułam się coraz bardziej zestresowana i coraz słabsza. Męczyły mnie bóle głowy, nóg, żołądek mi się wywrócił już nie jednokrotnie, zwłaszcza, gdy nachapałam się jedzenia w biegu.
Na dwa dni przed ślubem James chwycił mnie w ramiona, gdy wychodziłam z łazienki i spojrzał uważnie na moją wyblakłą twarz.
-Kochanie, proszę, uspokój się trochę. Jak tak dalej pójdzie, to krawcowe będą musiały zwężać sukienkę chwilę przed ceremonią- ucałował mnie w czoło.- Wszystko prawie gotowe, niczym nie musisz się martwić. Połóż się i prześpij, a potem idziemy zjeść dobrą kolację.
-Niczego nie przełknę- mruknęłam gwałtownie, wciąż czując żółć w ustach.
-Uwierz mi, że przełkniesz.
-A położysz się ze mną? Inaczej nie zasnę- zastrzegłam szybko.
Chciałam go mieć przy sobie. Potrzebowałam jego uspokajającego oddechu na mojej szyji, rytmicznych uderzeń serca i dłoni masujących moją skórę.
~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~
Sukienki na szczęście nie trzeba było zwężać, choć niewiele do tego brakowało. Pozwoliłam działać połączonym siłom mamy, Ty i kilku mieszkanek Sumby.
Efektów bałam się jak diabeł wody święconej, ale cóż- nie żebym była narcyzowata, ale wyglądałam ślicznie. A skoro już sama siebie tak określam, to znaczy, że musiało to być na prawdę widowiskowe.
Makijaż był delikatny i bardziej przypominał posmarowanie twarzy kremem przeciw oparzeniom niż nakładanie tapety. Włosy z tyłu powiewały, ale wszystkie kosmyki z twarzy zostały usunięte, żeby nie przeszkadzały mi w żaden sposób podczas całej uroczystości.
James chyba był tego samego zdania co ja, bo gdy tylko pojawiłam się w jego polu widzenia- zbaraniał. Ale tak dosłownie! A na dodatek, z odległości jakichś pieciu metrów dało się zauważyć jego COŚ w stanie gotowości.
Ktoś tu się za bardzo napala na noc poślubną. Ale nie wyobrażaj sobie za dużo, kochanie, nic z tego, kiedy jestem tak zestresowana nadchodzącą nocą przejęcia magii wyspy!
Chyba będę mu musiała to uświadomić.
Z całej fromułki zaślubin zapamiętałam chyba tylko moment powiedzenia "Tak" i zakładanie obrączek. Tak do końca ocknęłam się dopiero na "...pocałować pannę młodą" (potem na momencik odpłynęłam do nieba, czując delikatny pocałunek Jamesa, tak przepełniony uczuciami, że aż zwalał z nóg).
I nagle- BUM!- wyszliśmy z laguny, gdzie był ustawiony plenerowy ołtarzyk z altanką, jak na filmach normalnie. I stanęliśmy na skraju skarpy przed połacią, gdzie miały być koce przygotowane do posiłków. Co zobaczyliśmy?
Całą wyspę. Każdy, dosłownie każdy z wyspy pojawił się tu i teraz jednym głosem, niosącym się pewnie do następnej wyspy, odśpiewali nam coś, co James nazwał tutejszą tradycyjną pieśnią szczęścia.
Popłakałam się jak małe dziecko. Albo bóbr. Albo dwa w jednym, cholercia. To takie kochane!
CZYTASZ
Lynn
RomanceDruga część opowiadania pt "Shy" Losy córki głównej bohaterki poprzedniej części. Lynn zmuszona warunkami sojuszu- wyjeżdża na odległą od domu wyspę, by wyjść za mąż za księcia na tym kawałku ziemi. Przekonajmy się, co z tego wyjdzie...