15.

341 36 12
                                    

Czy ktoś na moim miejscu postąpił by inaczej? Jakem optymistka- wątpię. 

A jak postąpiłam? Bardzo prosto- analizując jeszcze z dziesięć tysięcy razy krótką wypowiedź Jamesa rezerwowałam sobie miejsce na promie (jak się okazało, ten którym płynęłam w tę stronę- nie jest nawet zapisany w rejestrze obecnych, leży jedynie w internetowej teczce pradawnych...) i bilet lotniczy do Bringston.

Nie mogłam sama pojąć, czemu nie zadzwoniłam do Tonny'ego czy do którejś z koleżanek, prosząc o nocleg póki nie znajdę znów jakiegoś mieszkanka. Takie przeczucie- po części magiczne, więc pasuje się przystosować.

Być może ta odrobina zawartej we mnie Magii wie, że będę potrzebowała jednak odrobiny domowej atmosfery (pomińmy emanującą od wszystkich złość i zawód moim zachowaniem) do zaaklimatyzowania się w cywilizacji.

Tak więc, wracając do chwili obecnej... Po nie zmrużeniu oka przez całą noc moich zaręczyn (które chyba się zerwały tak szybko jak i zostały zaaranżowane), nim jeszcze pierwsze ptaki zdążyły zacząć swoje tęskne trele- Hvid zapakował moją torbę (jedną jak na razie, resztą obiecał się zająć jeszcze tego samego dnia) do samochodu i odwiózł mnie do odprawy promowej.

Nasze pożegnanie było długie, ścisło przyjacielskie i pełne łez. Tak, rozbeczałam się, rozmazując cały staranny makijaż. Pewnie z własną matką bym się tak emocjonalnie nie żegnała, jak z poznanym niecały miesiąc temu chłopcem odepchniętym przez wioskę. Może właśnie dlatego tak bardzo go polubiłam, przywiązałam się do jego obecności. Bo był podobny do mnie. Bo był inny, bo odstawał od społeczeństwa. Ja nie pasuję nigdzie. Jak na maga- mam za mało Magii. Jak na człowieka- mam jej za dużo. Tworzę swój własny gatunek...

Yeay! Niech żyją podgatunki podgatunków podgatunkowych...

Stanęłam na pokładzie, trzymając się (porządnej tym razem) metalowej rurki na wysokości mojego pasa. Spojrzałam z westchnieniem na opuszczany właśnie ląd. Starałam się ukryć smutny uśmiech na widok entuzjastycznie machającego Hvida, który wolną ręką ocierał mokre policzki.

Wraz ze wschodzącym za moimi plecami od wyspy zerwał się mocny podmuch wiatru, niosący rządek brązowo zielonych liści. Ten wiatr wydawał się jakiś szczególny- liście przyleciały prosto w moją stronę, otoczyły mnie dwukrotnie szerokim łukiem i ruszyły w idealnym rządku spowrotem ku zieleniącym się mocno wzgórzom Sumby.

Jakby chciały mnie tam zawrócić. W tym też momencie poczułam wewnątrz, gdzieś w swej zakopanej duszy jakąś tkliwość. Przeogromna ochota na powrót, nim nikt się nie zorientował, że zamierzałam popełnić ten błąd.

Ale było już za późno. Do brzegu coraz dalej, a ja zrozumiałam, że jednak błędem, przeogromnym błędem był wyjazd z wyspy.

Coś mnie tak przyciągało. Coś w jej magicznym jestestwie wypominało: "Tu jest twoje miejsce! Musisz nas chronić! To miał być twój obowiązek! To miało być twoje miejsce..."

Moje myśli gadają głupoty... Po prostu spodobało mi się życie na wyspie, jego rytm, brak tak wielu elektronicznych nowinek. Będę na pewno tęskniła za codziennym budzeniem się przy wtórze ptasiego wrzasku za oknem, na parapecie.

Ale trzeba umieć się przystosować do okoliczności.

~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~

Nikt nie wiedział, że zwiałam z wyspy. Mama z ojcem i Tylor wrócili do Bringston zaledwie kilkanaście godzin wcześniej (tak, moja podróż promem trwała naprawdę dłuuugo, a oni wylecieli prywtanym samolotem Jamesa tuż po drugiej w nocy). W tym całym zamieszaniu, jakie panowało w moich myślach, nie wpadłam na coś tak prostego jak telefon choćby do siostry i oznajmienie jej: "Za jakieś dwanaście godzin będę w domu, przygotuj mi pokój na kilka dni!"

Nie, ja postanowiłam najzwyczajniej w świecie- wejść do Z.A.M.u, usiąść przy stole w prywatnej dyrektorskiej kuchni i napić się herbaty, by potem spróbować się zdrzemnąć po wielogodzinnej podróży.

Mój plan legł w gruzach, zaledwie ściągnęłam buty w malutkim holu w czymś na pozór przypominającym domek jednorodzinny w środku Akademii. Usłyszałam głosy. Wszystkie znane, choć jeden poznany zaledwie miesiąc temu.

W tym właśnie, krócej znanym tonie usłyszałam pewne rozżalenie, załamanie. Poddenerwowanie. Sama nie wiem, jak to nazwać, ale nigdy nie przypuszczałabym, że może się on tak wyrażać w związku z moim wyjazdem. Otóż to co usłyszałam kierując się po planowana herbatę brzmiało mniej wiecej jak:

-Niepotrzebnie poddałem jej ten pomysł, po co się wogóle odzywałem?! Zawaliłem, pani Shy! 

~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~

Buum!

Wena mnie dopadła, więc w ramach zadośćuczynienia wrzucam kolejny kawałeczek :)

Elfik

LynnOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz