Rozdział 7

2.1K 159 21
                                    

  Gdzieś koło dwudziestej trzydzieści Ned pożegnał się z May, dziękując za miło spędzony czas i pokrzepiającą rozmowę, bo jak się od niego oboje dowiedzieliśmy, to jego rodzice znów się ze sobą pokłócili i u nich w domu panuje wręcz martwa cisza. Więc jak przystało na Parkerów, od razu zaczęliśmy mu mówić oraz radzić, aby szczerze z nimi porozmawiał, bo nie powinni myśleć tylko o sobie, ale również i o swoim synu. Osobiście zastanawiałem się, dlaczego prędzej nie poruszył tego tematu, przecież powiedziałbym to samo co ciocia, ale kiedy tylko zobaczyłem, jak ciężko o tym mówi.. spasowałem z wytykaniem tego nieistotnego błędu. Jutro po szkole chłopak ma nam dać znać, jak przebiegła rozmowa i czy coś się zmieni dzięki temu.
  Po krótkim uścisku ciocia May zmęczonym krokiem poszła do swojej sypialni, a ja natomiast razem z kumplem założyłem buty i postanowiłem go odprowadzić, chociażby na sam dół klatki schodowej. Po chwili cicho zamknąłem drzwi i obaj znaleźliśmy się na wąskim korytarzu, z którego ścian powoli odchodziła już farba.. ale spółdzielnia chyba tego nie zauważyła.
-Widzę, że tobie też włącza się tryb papli przy May. -zaśmiałem się cicho, naciskając guzik zapalający światło na korytarzu.
  Nie chcę poruszać ponownie ciężkiego dla niego tematu, bo i tak w domu będzie się z tym męczył, a to jest takie bardziej na luzie. Takie akurat na pożegnanie.
  Spokojnym krokiem ruszyliśmy w stronę betonowych schodów, prowadzących na sam dół klatki schodowej, nie urywając wesołej rozmowy ani na moment.
-Przy niej wręcz niemożliwe jest nawet chwilowe milczenie. -skwitował ciemnoskóry.
  Pokiwałem lekko głową, całkowicie się z nim zgadzając.
-Ale zauważyłeś, że i tak normalnie się zachowywała, nie narzekała na nic. Przecież wstała koło piątej, potem ciężka praca.. i dopiero teraz odpoczywa. -zacząłem mu się zwierzać ze swoich podejrzeń. -Mam wrażenie, że w tej robocie to ją wykorzystują..
  Ned spojrzał na mnie zdeczka dziwnym wzrokiem.
-Brzmi znajomo, co? -zapytał, a ja zmarszczyłem brwi. -Też się za bardzo przemęczasz. Parkerowie to chyba powinni mieć wydłużoną dobę, czy coś.
  Parsknąłem śmiechem, widząc jego poważną minę.
-Przesadzasz..
-No właśnie Stary problem w tym, że nie. Weź mi chociaż obiecaj, że zrobisz sobie dzisiaj wolne. -zaczął mnie prosić, gdy znaleźliśmy się już na samym dole podniszczonej klatki schodowej.
  Odpowiedziałem mu tylko ciszą, zastanawiając się nad jego słowami. Faktycznie, nie czuję się jeszcze na siłach, nadal jestem obolały i pomimo drzemki, zmęczony. Ale nic mu nie odpowiedziałem.
  Po chwili wyszliśmy na dwór, gdzie już powoli zapadał zmrok.
-Stary.. -zaczął ponownie Ned, ale przerwał mu głośny wybuch.
  Niemal od razu skierowałem głowę w lewą stronę, gdzie na niebie powstała lekka chmura z czarnego dymu. Spojrzałem na przyjaciela przepraszającym wzrokiem i położyłem mu dłoń na ramieniu.
-Sprawdzę to i wrócę, obiecuję. -powiedziałem cicho, patrząc mu w oczy. -Nie martw się o mnie, idź bezpiecznie do domu i pogadaj ze swoimi rodzicami.
  Chłopak spojrzał na mnie niedowierzająco, wytrzeszczając przy tym oczy. Sekundę później przybrał już normalną minę i odsunął się ode mnie na krok.
-Jak zawsze, Pete, bardziej martwisz się o innych niż siebie. -powiedział, kręcąc głową. -Leć, do jutra.
  Szybko pomachałem mu na odchodne i jak burza wpadłem na schody, nie trudząc się nawet na ponowne zapalenie światła, bo i tak wszystko doskonale widziałem. W pośpiechu dopadłem w połowie schodów lekko zardzewiałą barierkę i pomagając sobie przeskokami przez nie, pokonałem trzy piętra w rekordowe pięć sekund. Po cichu wszedłem do mieszkania, zamykając na klucz drzwi od środka, po czym szybkim, ale wręcz bezszelestnym krokiem udałem się do swojego pokoju.
  Z szafy wyjąłem czyściutki oraz w całości zszyty strój od pana Starka, bo mój w stu procentach nie był jeszcze gotowy i ubrawszy go, po minucie wyskoczyłem przez okno, zostawiając je otwarte na oścież.
  Mając bardzo dobrą pamięć oraz orientację w terenie, niemal od razu skierowałem swój lot w stronę uprzedniego wybuchu. Gdzieś na obrzeżach po lewej stronie.. gdzieś tam unosi się, prawie niewidoczny, jasnoszary dym po wybuchu. Nic więc dziwnego, że niczym błyskawica szybowałem między co rusz wyższymi oraz niższymi wieżowcami, kierując się, jeśli mnie pamięć nie myli, to w stronę jakiegoś starego magazynu, który to kiedyś jakiś sklep wynajął na przechowywanie towaru.
  Po paru minutach naprawdę szybkiego bujania się, wylądowałem na grubej gałęzi nieopodal rosnącego drzewa, jakieś niecałe pięćdziesiąt metrów od palącego się magazynu. Uważnie analizowałem każdy fragment metalowej budowli, aż w końcu trafiłem na małe okno, znajdujące się gdzieś na rogu. Od razu, bez jakiegokolwiek wahania się, skierowałem tam sieciowody i wyłączając przy okazji Karen, poleciałem w jego stronę. Wybijając okno, razem z grubymi kawałkami szkła znalazłem się w zadymionym, bardzo dużym pomieszczeniu. Nawet nie miałem zbytnio czasu mu się przyjrzeć.. bo to, co tam zobaczyłem.. wręcz przeraziło mnie.
  Pan Rooney.. mój nauczyciel od geografii stał z karabinem, mierząc w kilka związanych osób. Ale.. ale przecież.. on jest taki miły, dobry i pomocny! Nie raz odpuszczał nam sprawdziany, czy podciągał oceny! On.. on nie może należeć go jakiegoś gangu, mafii czy chuj wie czego! Przecież to się nawet kupy nie trzyma.
  Ta chwila, podczas której byłem w niemałym szoku zaowocowała bardzo przykrymi dla mnie wydarzeniami. Kilku mężczyzn, również uzbrojonych, którzy musieli najwyraźniej stać gdzieś po bokach Rooneya, od razu skierowała swoje celowniki w moją stronę. A ja jak ten ostatni głupek gapiłem się tylko na nauczyciela z otwartą buzią..
  Pajęczy zmysł dosłownie w ostatniej chwili ostrzegł mnie przed milionem kul lecących w moją stronę. To podziałało na mnie jak kubeł z zimną wodą, więc mając na uwadze dobro sześciu zakładników, od razu zacząłem z gracją omijać kule, które to z hukiem dziurawiły metalowe ściany. Na szczęście każdy, nawet pan Rooney skupił na mnie całą swoją uwagę, więc cywile jak na razie są bezpieczni.
  Wyskok, obrót, piruet i.. agh. Jedna z kul musnęła moje prawe ramię, rozcinając kombinezon oraz skórę za jednym zamachem. Błyskawicznie złapałem się za ranną rękę, starając się jednocześnie dalej omijać lecące pociski. Znajdując się w powietrzu, na wpół zdrową, lewą ręką wystrzeliłem sieć, łapiąc przy tym jeden z sześciu karabinów, który to natychmiast wyszarpałem z rąk nieznanego mi mężczyzny. Jego właściciela niemal od razu przykleiłem do ściany i odwracając się o dziewięćdziesiąt stopni, zaatakowałem kolejnego gościa. Byliśmy na tyle blisko siebie, że bez problemy z półobrotu wykopałem mu z dłoni broń, która gdy tylko wylądowała na podłodze, została oblepiona przez moją pajęczynę, zresztą podobnie jak sekundę później jej właściciel. Będąc bliżej zauważyłem, że napastnicy mają białe maski na twarzach, które najpewniej pozwalają im oddychać bez problemu w tym dymie.. ale nie mają ich zakładnicy. Muszę się pośpieszyć.
  Ignorując krwawiącą ranę, z jeszcze większym zapałem zaatakowałem trzeciego gościa, znów brutalnie wyrywając swoją pajęczyną jego broń, którą rzuciłem gdzieś za siebie. Następnie jego oraz stojącego kawałek dalej mężczyznę szybko przyszpiliłem lepką substancją do podłogi, unieruchamiając ich dzięki temu.
  Nagle poczułem nieprzyjemny dreszczyk przechodzący od mojego karku i lecący boleśnie wzdłuż kręgosłupa. Szybko zrobiłem unik, polegający na skręceniu swojego ciała w lewy bok, tym samym unikając kolejnej kuli. I właśnie w tym momencie zjebałem całkowicie sprawę, bo obracając się sprawiłem, że uwięzieni ludzie są za mną, a pozostała, uzbrojona dwójka jakiś gangsterów stoi przede mną. Przecież, jeśli zaczną strzelać, to zakładnicy ucierpią! Starałem się szybko przeanalizować całą sytuację, więc po dosłownie sekundzie z zalążkiem jakiegoś planu, ruszyłem do ataku. Jednak w tym samym momencie jedna z bocznych ścian eksplodowała, a w wielkiej na trzy metry dziurze stał sam Iron Man.
-Mam przesrane.. -szepnąłem, w jednej chwili zatrzymując się i uświadamiając sobie, że właśnie chyba to jedna z tych akcji, do których nie powinienem się mieszać.
  Iron Man nie cackając się, podniósł lewą rękę i bez problemu zmiótł ostatnich dwóch bandytów, którzy wylądowali na równoległej ścianie z głuchym jękiem, nieprzytomnie opadając na podłogę.
-Mówiłem ci, żebyś się nie wtrącał! -warknął agresywnie, ruszając w moją stronę.
  Bałem się, że zaraz i mnie zaatakuje, czy coś, ale bez słowa mnie wyminął i podszedł do uwięzionych ludzi. Milczał, rozwiązując sznury i ignorował całkowicie radosne łzy oraz podziękowania zakładników, po czym zanim ogień wszedł do tego pomieszczenia, wyprowadził wszystkich na zewnątrz. O dziwo.. ze mną na czele.
  Mój mentor, uprzednio upewniwszy się, że z każdym z zakładników wszystko jest w porządku, podszedł do mnie i bez zbędnych słów mocno złapał za ranną rękę. Następnie wzniósł się do góry i poleciał na dach jakiegoś pobliskiego budynku, na którym to byliśmy tylko we dwójkę. Przez chwilę staliśmy naprzeciwko siebie, a atmosfera dookoła jakby zaczęła z sekundy na sekundę gęstnieć. Pan Stark w końcu wyszedł ze swojej czerwono złotej zbroi i zrobił krok w moją stronę, zmniejszając tym samym między nami odległość. Moim pierwszym odruchem było cofnięcie się, bo jego zdenerwowany wyraz twarzy nie wróżył nic dobrego, ale w ostatniej chwili powstrzymałem się, obdarzając go zdeczka zaniepokojonym spojrzeniem.
-Miałeś tylko jedną rzecz do zrobienia. -zaczął nad wyraz spokojnym, ale wręcz lodowatym głosem, który wręcz zaczął mnie przerażać. -Nie wtrącać się w sprawy tego gangu.. a ty co zrobiłeś?
  zmieszany, spuściłem głowę w dół i w blasku zachodzącego słońca odpowiedziałem nieśmiało.
-Wtrąciłem się.. ale na swoją obronę mam to, ż..
-Nic nie masz Parker! -warknął na mnie gniewnie, w końcu podnosząc głos. -Ciągle muszę cię niańczyć i ratować.. który to już raz, siódmy czy ósmy?
-Ósmy. -odparłem automatycznie, po czym miałem ochotę spoliczkować się za to głupie posunięcie. -Ale proszę pana.. ja nie wiedzia..
-To trzeba było się, no nie wiem, na przykład Karen zapytać! -krzyknął wkurzony na maksa. -Peter..
-Wiem, jestem beznadziejny. -przerwałem mu bezczelnie.
  Następnie usiadłem na zimnym betonie, oplatając ramionami ugięte w kolanach nogi i patrzyłem się w bok, prosto na zachodzące słońce. Pan Stark westchnął tylko, po czym jak gdyby nigdy nic usiadł obok mnie, podpierając się rękami z tyłu.
-Słuchaj, oni wykraczają poza twoje umiejętności. -zaczął, ale ja tylko cicho prychnąłem, bo przecież większą połowę z nich pokonałem. -Są bardzo niebezpieczni i miałeś naprawdę dużo szczęścia, że skupili się na tobie, a nie od razu rozstrzelali zakładników.
  Tyle że jak sam tam przyszedłem, to już mieli ich rozstrzeliwywać. On był przecież cztery minuty po mnie. Oni mogliby już nie żyć. Przez niego.
-A jakby pan nie zdążył? -zapytałem ciekawy, patrząc na swoje lekko zakrwawione dłonie..
  Ledwo co go wyczyściłem i załatałem.. a już znów trzeba ponawiać tą procedurę.
-Zdążyłbym. -odpowiedział pewnie, zerkając na mnie. -Ty jesteś ranny?!
  W tej samej chwili wstał gwałtownie do góry, łapiąc mnie przy tym za ramię, przez co jęknąłem z bólu.
-To nic ta..
-Kurwa Parker, czy ty nie zdajesz sobie sprawy z tego, że jeśli zginiesz, to ja będę za to odpowiedzialny?! Że to będzie moja wina?! -warkną ponownie rozeźlony.
  Niemo pokiwałem głową, zdając sobie sprawę z tego, że naprawdę nie warto już się kłócić i odzywać. To mi i tak nie pomoże.
  Mężczyzna po chwili wziął dwa głębokie wdechy, które jakby pomagały mu ochłonąć po dzisiejszych wydarzeniach, by następnie już spokojnie powiedzieć.
-Daję ci ostatnią szansę, Parker. Nie zmarnuj jej na ponawianiu tego samego błędu. -oznajmił, po czym bez pożegnania obrócił się na pięcie i ruszył w stronę swojej zbroi.
  W smutku patrzyłem jak pan Stark odlatuje, zostawiając mnie samego na dachu, na obrzeżach Nowego Yorku. Z mojego oka poleciała jedna, samotna łza, która symbolizowała moją dzisiejszą porażkę. Chyba dla Tonyego nigdy nie będę wystarczająco dobry. Odkąd go poznałem, to głupio wierzyłem, że ratując kogokolwiek.. nie ważne czy tutaj, czy na mieście, będę w stanie mu jakkolwiek zaimponować. Będę w stanie dać mu powody do dumy.. a tym czasem cały czas go rozczarowuje. To źle, tamto źle.. czy ja naprawdę jestem aż taki beznadziejny?
  Z cichym westchnieniem ruszyłem okrężną drogą w stronę domu, bez zapału patrolując wszystkie dzielnice, wszystkie uliczki ukochanego miasta, przez co grubo po północy przeszedłem przez swoje okno. Nie czułem zmęczenia, tylko wszechogarniający mój umysł oraz ciało smutek, który to wysysał ze mnie wszelkie chęci do życia. Chciałem tylko jednej, głupiej pochwały. Chciałem tylko, aby powiedział mi, że choć raz coś dobrze zrobiłem, że się nadaję do tego.. a tymczasem dostałem ochrzan. Jak zawsze z resztą, kiedy to nie jest we wspaniałym humorze.
  W ciszy zdjąłem o dziwo czysty kostium i rzucając go na podłogę, aby nie ubrudził mi pozostałych ubrań, ruszyłem w stronę łóżka. Po drodze wyjąłem z komody bandaż i byle jak obwiązałem swoją ranę, która nie wyglądała aż tak źle. Co nie zmienia faktu, że to będzie długa, bezsenna i pełna myśli noc.

~2017~

I'm so tiredOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz