Latałem przyczepiony do pajęczyny już od ponad dwóch godzin i nadal mi się to nie znudziło, pomimo tego, że w okolicy jest naprawdę spokojnie. Dzięki temu przemierzając kolejne, bezpieczne uliczki czułem, jak stopniowo uchodzą ze mnie emocje.
Zamiast gorzkich i raniących moje serce słów, głowę wypełniał w tym momencie tylko dźwięk klaksonów samochodów i głośnych rozmów przechodniów.
Zamiast dymu, do moich nozdrzy docierał świeży zapach spalin, który jak nigdy dawał mi poczucie, że jestem we właściwym miejscu.
No i w końcu zamiast widoku mojego nauczyciela z bronią, przed oczami miałem cudowną panoramę miasta. A do tego z każdym skokiem wznosiłem się jeszcze wyżej, by móc jeszcze bardziej napawać się tym niemalże szlachetnym widokiem.
Tak więc praktycznie wcale nie myślałem o rzeczach przyziemnych, szkole czy czekającej na mnie w domu cioci, o ile w ogóle wróciła już do domu. W końcu, chyba po raz pierwszy od kilku lat żyłem chwilą, nie przejmując się tym, czy zdążę wypuścić z sieciowodów kolejną porcję pajęczyny, czy też moje ciało gwałtownie zetknie się z rozgrzanym asfaltem. Było mi to po prostu obojętne jak nigdy, a do tego na ustach nie gościł, jak dotychczas promienny uśmiech. W spokoju zachwycałem się widokami oraz napawałem się spokojem ducha, po prostu niczym się nie przejmując.
Do czasu, bo gdy tylko po raz drugi tego dnia pojawiłem się na Manhattanie, to mój pajęczy zmysł zaczął wysyłać delikatne, ale za razem bardzo niepokojące drgania. Nie chcąc narażać bezbronnych obywateli na jakiekolwiek niebezpieczeństwo, to niemal natychmiast wylądowałem na pobliskim dachu, będąc przy tym lekko ponad dwieście metrów nad ziemią i uginając prawą nogę pod kątem trzydziestu stopni, oparłem się o krawędź podwyższonego dachu. Z niebywałą uwagą śledziłem każdego przechodnia, każdy samochód oraz ciężarówkę, modląc się w duchu, aby to przeczucie okazało się błędne.. bardzo błędne. Jednak jak na złość z każdą sekundą wibracje, które to rozchodziły się nieprzyjemnie po moim kręgosłupie wzmagały się, powodując przy tym niemały ból głowy. Co to może oznaczać?
Po chwili zmieniłem pozycję, poszerzając tym samym kąt widzenia i nagle zauważyłem pewnego, bardzo wysokiego, wyróżniającego się pośród tłumu mężczyznę. Był on ubrany cały na czarno, do tego miał jakąś dziwną paczkę w ręce, która to może być.. bombą!
Już miałem śmiało zeskakiwać z dachu i lecieć w dół, w jego kierunku, gdy nagle coś przeleciało mi tuż obok głowy. Błyskawicznie obróciłem się o sto osiemdziesiąt stopni, dziękując swojemu błyskawicznemu refleksowi, bo złapałem tuż przed klatką piersiową dwie lecące strzykawki z jakimś brązowo żółtym płynem. Chwila, chwila, stop.. czy ten facet ma być zagrożeniem, czy może osobą do odwrócenia mojej uwagi? Bo już sam nie wiem.
Z zdezorientowaniem spojrzałem na swoją dłoń, wprost na nie, a dopiero potem tam, skąd przyleciały i właśnie to było moim największym błędem. Zza brudnej, porysowanej ściany, w której to były metalowe drzwi wyszedł zamaskowany mężczyzna z długą, bardzo dziwną bronią, celując prosto we mnie. To były dosłownie ułamki sekund, które zaważyły na tym, że z dziesięciu strzałek wystrzelonych hurtem, jedna ugodziła mnie w lewą łydkę, której to już nie zdołałem obronić. Pomimo szybkiej reakcji, jaką była próba wyciągnięcia strzałki tuż przed dostaniem się nieznanej substancji do mojego ciała, byłem zbyt wolny. Brązowo żółta substancja w większej części dostała się do mojego krwioobiegu, powodując niemal natychmiastowe osłabienie całego organizmu.
Nagle zakręciło mi się w głowie tak mocno, że nie byłem w stanie odróżnić, czy napastnik znajduje się po mojej lewej, czy prawej stronie. Przez chwilę utrzymałem równowagę, ale nie na długo. Po dosłownie chwili wyciągnąłem rękę przed siebie, łapiąc się jakiejś wystającej, zardzewiałej rury. Moje mięśnie zdawały się w tym momencie w ogóle nie reagować na moje polecenia, a uszy słyszały to, co chciały. Bo niby jak wyjaśnić piękny śpiew ptaków oraz lecącą gdzieś w tle, moją ulubioną piosenkę?
Nie kontrolując już swoich ruchów, upadłem i resztkami świadomości zarejestrowałem, że nieznany mi mężczyzna podnosi mnie i zabiera gdzieś w nieznane. Potem była już ciemność.
Obudziłem się w jakimś dużym, bardzo jasnym pomieszczeniu, w którym to było pełno urządzeń sprawdzających czynności życiowe ludzi do nich podpiętych. Ściany oraz podłogi były wyłożone białymi płytkami, a z góry padało niemalże oślepiające światło, nadające jeszcze bardziej sterylnego wyglądu. Do tego dochodził taki nieprzyjemny zapach.. w sumie wyglądało to trochę jak duża, prawie dwustumetrowa sala szpitalna z kilkunastoma pacjentami w różnym stanie, u których to zamiast kroplówki był woreczek z krwią. Chwila.. co?
Gdy tylko zdołałem skleić fakty, to niemal natychmiast zacząłem się rzucać na krześle w prawo i lewo, ale niestety, nie byłem w stanie się ruszyć nawet o milimetr. Moje kostki były przywiązane do najprawdopodobniej nóg dziwnego, bardzo wygodnego fotela, a nadgarstki do nie pasujących do całości podłokietników. W końcu fotel z jasnego drewna, obity w mięciutkie, szare poduszki i takie plastikowe podłokietniki? Coś jest nie tak. Zwłaszcza, że będąc silniejszy od zwykłego człowieka, nie mogę tego w żaden sposób wyrwać.
-Czyżbyś się już obudził, Peter? -zapytał mi znajomy głos, który to dochodził do mnie gdzieś z tyłu.
Po moim ciele przeszły niekontrolowane dreszcze, a ja delikatnie, na tyle na ile mogłem, obróciłem głowę w stronę pana Rooneya.
-Nie patrz tak na mnie. -kontynuował spokojnie.. po czym z całej siły uderzył w blat, strasząc mnie przy tym. -Powiedziałem, nie patrz!
Szybciutko obróciłem głowę i znów patrzyłem się przed siebie. Nagle, jak grom z jasnego nieba uderzyła mnie pewna myśl.. bo w końcu skąd on zna moje imię?! Spanikowany, zacząłem patrzeć w dół, gdzie na moim ciele znajdował się strój Spidermana.. co może oznaczać tylko jedno.
Zdjął mi maskę.
Z jawnym strachem spojrzałem na mojego pseudo porywacza.
-Co chłopcze, myślałeś, że ujdzie ci płazem pomoc w uwolnieniu tamtych ludzi? -zapytał mnie ponownie spokojnym głosem, zaczynając krążyć wokół mnie.
Milczałem, bojąc się, że jakiekolwiek słowa będą w stanie mi tylko zaszkodzić. Przecież nie po to ukrywałem przez cały ten czas swoja drugą tożsamość w tajemnicy, aby on jednym gestem mógł tak o, dowiedzieć się. Przecież ciocia May, Ned.. O MÓJ BOŻE, ONI SĄ TERAZ W ŚMIERTELNYM NIEBEZPIECZEŃSTWIE.
Mężczyzna chyba zauważył, o czym myślę, bo stanął na wprost mnie i z przerażającym uśmiechem oraz szaleństwem w oczach, ukucnął przy mnie.
-Ooo, czyżby szkolny kujon w końcu załapał, o co chodzi? -zapytał już któryś raz, po czym roześmiał się tak, że moje przerażone serce natychmiast przyspieszyło. -ODPOWIEDZ MI!
-T-tak.. -szepnąłem cicho, bojąc się o życie najbliższych mi osób.
Nauczyciel uśmiechnął się tylko, kładąc mi przy tym dłoń na kolanie.
-I bardzo dobrze, Peter, bardzo dobrze. -z agresywnego tonu, zadziwiająco szybko przeszedł w spokojny.
Pan Rooney wstał i skierował się w stronę jakiejś metalowej, oszklonej półki, z której to wyciągnął niewielki, szary pilot. Ja natomiast w tym czasie starałem się jakkolwiek uwolnić lub chociaż wymyślić jakiś sensowny plan, ale niestety nic mi nie przychodziło do głowy w tym momencie.
-Postarałem się najbardziej, jak tylko mogłem, aby odwdzięczyć ci się za zniszczenie moich planów. -szepnął mi prosto do ucha, na moich oczach naciskając niebieski guzik na środku pilota. -Miłego seansu.
Gdy tylko mężczyzna wyszedł, to z sufitu wysunął się szeroki i biały ekran, na który to najprawdopodobniej został przesłany obraz z komputera. Nie rozumiałem, o co może chodzić, ale po sekundzie z białego ekranu zrobił się czarny, a którym to następnie pojawił się obraz związanego, grubszego chłopaka z..
-NED! -krzyknąłem na całą salę, rozpoznając przerażoną twarz przyjaciela.
Nie, nie, nie, nie, nie, NIE! Co ja zrobiłem.. co, jak i dlaczego?!
-Wiesz, dlaczego jesteś przywiązany? -zapytał jakiś lekko zdeformowany głos.
Mój przyjaciel pokręcił niepewnie głową, cały czas patrząc w dół w taki sposób, że tylko było mu widać połowę twarzy. Przyjrzałem się dokładniej niewyraźnemu obrazowi, zdając sobie sprawę z tego, że ci durnie uwięzili go w jego własnym pokoju. W końcu tylko on ma całe ściany poobklejany plakatami w Star Warsy oraz totalny, aczkolwiek charakterystyczny sajgon na biurku.
-To zaraz się dowiesz.. albo poczujesz.
Przez ekran przeszła szczupła postać cała ubrana na czarno, ale nie mogłem poznać, czy to kobieta, czy może mężczyzna i wzięła w swoje ręce granatową walizkę, która to stała spokojnie tuż koło ciemnobrązowej komody. Bez jakiegokolwiek zawahania otworzyła ją i wyjęła trzy noże, po czym ponowie podeszła do przerażonego Neda. Przez jej.. lub jego kominiarkę, z której to było widać tylko jasno niebieskie oczy nie mogłem odczytać nic z wyrazu twarzy.
Nagle postać z nożami obróciła się w moją stronę, to znaczy w stronę kamery i przemówiła.
-Spidermanie, Peterze Parkerze, wiedz, że to wszystko, to tylko i wyłącznie twoja wina. -powiedział ponownie ten sam głos, po czym..
Z moich oczu szerokim strumieniem poleciały gorzkie łzy, a z ust wydobył się przerażający krzyk bólu. On lub ona.. bezlitośnie wbił nóż w ramię czarnoskórego, rozcinając je od samej góry, do samego dołu, powodując szamotanie się i głośne krzyki nastolatka. Jego gęsta krew wolno wypływała z paskudnej rany, kapiąc na ciemnozielony dywan Neda, na którym jeszcze nie dawno układaliśmy ciężarówkę z Lego.
Szczupła postać jednak nie była ani trochę wzruszona cierpieniem nastolatka, bo po szybkim obejściu go, wbiła mu nóż w drugą rękę, również powodując głęboką i długą szramę. Nie uszło mojej uwadze to, że napastnik bardzo zręcznie posługiwał się bronią, oraz wiedział, jak ciąć, żeby zadać jak najwięcej bólu i aby leciało mnóstwo krwi.
Chłopak cały czas sapał z bólu i miał wręcz niewyraźny wzrok, który to błądził po całym pomieszczeniu. W pewnej chwili, jakimś cholernym cudem spojrzał się w kamerę i powiedział te trzy wspaniałe słowa, na które wcale nie zasłużyłem.
-Wybaczam ci, Peter.
Dosłownie sekundę później napastnik wbił mu nóż prosto w serce, po czym wyszedł z pomieszczenia.. i obraz zniknął.
Ja.. byłem rozdarty, załamany i zagubiony. Starałem sobie wyobrazić, że to wszystko to jeden, wielki i pojebany sen, ale ból, który odczuwałem po stracie przyjaciela był zbyt prawdziwy, by uznać go za fikcję. Czuję.. czuję niewyobrażalną pustkę, a przez moją głowę przechodzą wszystkie wspomnienia związane z tym wspaniałym człowiekiem.
Z zamyślenia wyrwały mnie skrzypiące drzwi, przez które ponownie wszedł znienawidzony przeze mnie człowiek. Pan Rooney.
-Widzisz i tak się kończy wtrącanie się w cu..
Mężczyzna nie zdołał skończyć, bo przerwał mu głos dochodzący z jakiegoś systemu, powtarzający w kółko dwa słowa.
-Alarm. Włamanie. Alarm. Włamanie..
Nie patrząc na mnie, ani na inne znajdujące się tu, nieprzytomne osoby, nauczyciel w pośpiechu wybiegł z pomieszczenia. Z załzawionych oczu zdołałem zauważyć, że leżąca dwa metry ode mnie maska delikatnie miga na czerwono, co może oznaczać tylko jedno. Czyżby pan Stark mnie namierzył? Dlaczego sam prędzej nie pomyślałem o wezwaniu go?!
Dlaczego jestem tak bardzo beznadziejnym człowiekiem..?~1701~
CZYTASZ
I'm so tired
Fanfiction"Wszedłem do pokoju i chwiejnym krokiem skierowałem się w stronę pożółkłego materacu, który kuł nie wiadomo czym w plecy, gdy się na nim leżało. Jak tak dalej pójdzie, to po prostu się wykończę, chociaż.. może dla świata oraz dla mnie to i lepiej? N...