Pov. Tony
Po jego opowieści nie mogłem w ogóle spać przez jedną noc.. a potem kolejną i kolejną, i kolejną. Każde jego słowo brutalnie raniło moje niegdyś lodowate serce pozostawiając na nim szerokie rany, nieubłaganie przeistaczające się w blizny. Wtedy, podczas jego monologu patrzyłem w jego zakryte mlecznobiałą mgłą oczy, nie widząc w nich ani krzty radości z życia, czy też nadziei na lepsze jutro. Nie widziałem nic, oprócz bolesnej samotności i niewyobrażalnego cierpienia, którego nikt z moich bliskich dotąd nie zaznał.
Opowiadał mi przez bardzo długi i wolno płynący czas, a z jego oczu nieustannie leciały łzy, jakby na zawołanie lub też z niezdrowego z przyzwyczajenia. A jego postawa? Była całkowicie skulona, jakby swoją postura starał się jakkolwiek obronić przed kolejnymi krzywdami. Z moich oczu również sączyły się łzy, a każde wydarzenie, niczym magiczne zaklęcie, wywoływało ich jeszcze więcej i więcej, wytykając co rusz błędy, jakie popełniłem. Niby geniusz, a taki głupiec.
Moje chamskie odzywki, ignorowanie jego ran, zmęczenia.. potem walka, kłótnia, potraktowanie go jak śmiecia. Mówił mi to wszystko, od samego początku, dzięki czemu mogłem zauważyć i w końcu posklejać niektóre fakty. Bo rzeczywiście, niejeden raz widziałem, jak jest zmęczony, ma sińce pod oczami lub też kuleje.. ale.. dlaczego nie zareagowałem? Dlaczego?!
Śmierć May, Neda i te brutalne opisy.. aż w nozdrzach poczułem zapach krwi, a moje ciało przeszył ten ból.. ta utrata kogoś naprawdę bliskiego. Jedyne, co mnie naprawdę zdziwiło, to to, że ze zdania na zdanie mówił to coraz to bardziej beznamiętnym, pozbawionym wszelkich uczuć tonem, jakby już tyle razy nad tym ubolewał i rozpaczał, że nie pozostało w nim nic innego, jak tylko nieuzasadnione poczucie winy. Później wcale nie było bardziej kolorowo.. dom dziecka, walka i utrata wzroku, załamanie, rzucenie szkoły..
Wręcz zagotowało się we mnie, bo przecież dobry, nadzwyczaj uzdolniony dzieciak, który zawsze, ale to zawsze stawiał na pierwszym miejscu innych ludzi, nie patrząc na swoje potrzeby, czy też samopoczucie. Dla niego nie istniało zmęczenie, jeśli tylko chodziło o ratowanie komuś życia, czy też zwykłą, sąsiedzką pomoc. Peter.. młody geniusz, o którym nie raz myślałem, jako o swoim zastępcy, który byłby godny przejęcia mojej firmy. Nie powiem, bo nigdy, ale to nigdy nie myślałem źle o Peterze, ale też nie znałem aż tak dobrze jego historii. Zaczynając od rodziców, przez śmierć wujka i zdobycie pajęczych mocy. W sumie.. to może gdybym to wcześniej wiedział, to inaczej bym na niego patrzył, traktował. Może nie uważałbym go za zwykłego dzieciaka z niesamowitym fartem w życiu, któremu trzeba pokazać, jak wygląda prawdziwe życie, gdzie inteligencja i chęć pomocy może nie wystarczyć w kontaktach międzyludzkich.
A było reagować na uwagi Mrożonki na temat jego wagi, czy Wdowy, na temat jego z deczka podejrzanego zachowania. Ale nie, jestem Tony Pierdolony Zapatrzony W Siebie Dupek Stark i tego nie widziałem.
Byłem niewyobrażalnym debilem, idiotą, wielkim ignorantem.. i żałuję tego.
Jednak teraz, leżąc w łóżku po dokładnie sześciu dniach od tej rozmowy czuję się ciut lepiej. Z ogromnym naciskiem na ciut. A to wszystko zasługa Ash, która wtedy, gdy tylko Peter spokojnie zasnął poradziła mi co robić i jak się zachowywać. To dzięki niej zamiast wpychać w niego ogromne porcje jedzenia, zacząłem sam przyrządzać mu mnóstwo pożywnych, z co rusz innych składników, koktajli.
Teraz z dumą mogę przyznać, że nawet i kaszki je, i to regularnie! Jestem tak cholernie dumny z tego progresu.
Co prawda pierwsze dni nie zapowiadały jakiś zmian na lepsze. Peter prawie w ogóle nie wychodził z pokoju, no chyba że przyszła ta blondynka, która nie wiadomo jakim cudem potrafiła przyprowadzić go do kuchni, do nas i do tego przekonać, aby coś zjadł. Gdy jej nie było, to sam zanosiłem mu posiłki i rozmawiałem, bardzo dużo oraz o najróżniejszych pierdołach, starając się jakkolwiek pokazać mu, że mi zależy. Bo to cholernie jebana prawda, ten dzieciak na to nie zasłużył, a ja zapewnię mu godną opiekę.
Po czterech dniach wyszedł. I to sam z siebie. Pamiętam to jak dziś.. pojawił się w salonie, gdzie aktualnie dyskutowałem z Clintem o ich misji w granatowej bluzie na długi rękaw i szarych, o wiele za długich spodniach dresowych. Ze spuszczoną głową szedł przed siebie, niepewnie dotykając ściany i lekko drżąc, jakby bojąc się, że zrobi coś, co wywoła gniew u kogoś. Jednak gdy tylko go zobaczyłem, to szybko zakończyłem rozmowę, wyganiając Clinta. Może to i nie jest przejaw grzecznego zachowania, ale wiem, jak bardzo Peter stresuje się w obecności innych Avengersów. Niesłusznie uważa, że nie zasługuje na przebywanie z nimi w jednym pokoju, na oddychaniu tym samym powietrzem, ale żaden mój racjonalny argument nie potrafi tego zmienić. Po wyjściu Hawkeyea od razu podszedłem do niego i pomogłem mu. We wszystkim.. nie ważne czy chciał coś zjeść, porozmawiać, udać się gdzieś.. wszystko jedno.
Jednak jeszcze tego samego dnia, oczywiście z braku pomysłów na jakąkolwiek rozrywkę, która nie pozwoliłaby mu wrócić do pokoju i siedzieć w samotności, to postanowiłem zaprosić go do warsztatu i porozmawiać, jak geniusz z geniuszem. I to właśnie wtedy na jego bladej, kościstej i lekko opuchniętej od płaczu twarzy zobaczyłem delikatnie przebijający się uśmiech. To.. to dało mi większą motywację.
I tak minął nam kolejny tydzień, w ciągu którego siedział w wierzy, co jakiś czas z inicjatywy Steve lub Natashy wychodząc na długie spacery, na których oboje dużo mu opowiadali o tym, co znajduje się dookoła nich, co się zmieniło, jak ludzie wyglądają. Ale też opowiadali o historii lub dzielili się z nim jakimiś ciekawymi faktami. Wiem, bo nie raz chodziłem za nimi i patrzyłem, co robią oraz słuchałem, o czym rozmawiają. Może to źle w oczach niektórych wyglądać, ale.. cholernie bałem się, że zostanie skrzywdzony, że znów go stracę.
Tak więc minął już drugi tydzień, odkąd Peter zamieszkał z nami w wieży, a dzisiaj Avengersi polecieli na kolejną, na szczęście krótka misje gdzieś na północ. Ja, z resztą jak ostatnie dwa razy, zostałem z szatynem w domu, nie ukrywając, że boje się go zostawić samego. Kto wie, może będzie miał jakąś chwilę słabości i.. nie, nie myśl o tym Stark.
Wstałem rano, gdzieś tak koło dziewiątej i na spokojnie, w piżamie składającej się z szarych dresów w różowe serduszka oraz koszulce z AC/DC udałem się do kuchni. Automatycznie, nawet nie pytając J.A.R.V.I.S.A o przepis, zacząłem wyciągać dwa banany, mięciutkie kaki, jedną pomarańczę oraz z dodatków, hmm. może orzechy, słonecznik i mleko z szafek. Następne zabrałem się za przyrządzanie sporych rozmiarów koktajl dla mojego podopiecznego. Dzisiaj jest również dzień, w którym mam dostać oficjalne dokumenty dotyczące legalnej adopcji Petera, które nie wychodząc z domu załatwiła mi Pepper. Tak więc w akompaniamencie głośnego dźwięku miksowanych owoców rozmyślałem nad najbliższymi losami Petera. W końcu trzeba będzie mu zrobić wszelkiego rodzaju badania, którymi po powrocie powinien zająć się Bruce, popracować nad przywróceniem jego psychiki do normalnego stanu i..
-Panie Stark? -nagle, nie wiadomo skąd usłyszałem cichutki, bardzo niepewny głosik Pajączka.
Z zaskoczenia aż podskoczyłem, wyrywając przy okazji kabel od blendera z gniazdka. Nie przejmując się urządzeniem, które za grosze mogę kupić, od razu spojrzałem w jego niepewne oczy i z uśmiechem, którego cholera jasna nie mógł dojrzeć, odparłem.
-Co tam Pete? Już wstałeś? Jesteś głodny?
Je regularnie, syte posiłki pełne witamin, minerałów i chuj wie czego, więc dlaczego jego regeneracja nie naprawiła oczu?! Dlaczego nie mogę znów spojrzeć w jego niezmiernie czekoladowe tęczówki, które jeszcze nie raz zabłyszczą radością?! Nie płacz Tony, tylko przy nim nie płacz..
-Tak.. ja.. czy mogę pana o coś zapytać?
Mówiąc to chłopak skulił się widocznie, jakby czekając na mój nie nadchodzący wybuch gniewu.
-Peter, pamiętasz, że przeszliśmy na "ty"? -przypomniałem mu spokojnym głosem. -Poza tym, nie bój się i pytaj śmiało, po to tu jestem.
Chłopak wziął głęboki wdech i.. usiadł na krześle barowym, niemal od razu chowając głowę w swoje chude dłonie.
-Ja.. przepraszam. -wyszeptał, lecz zanim zdążyłem coś powiedzieć, chłopak z widocznym wahaniem kontynuował. -Czy mogę skorzystać z warsztatu? Sam.
Spojrzałem na niego z deczka niepewnie. Do warsztatu chodzimy zawsze razem, co prawda opisałem mu dokładnie, bo niemal w ciągu pięciu godzin, co i gdzie się tam znajduje, ale jeszcze nigdy, powtarzam nigdy nie był tam sam. Czy.. czy on chce sobie zrobić krzywdę?
Westchnąłem i nalałem mu koktajl do dużej, półlitrowej szklanki, stawiając ją tuż przed nim razem z dużą, metalową łyżką, jakby przypadkiem miał dzień na takie grzebanie i rozmyślanie nad jedzeniem. Resztę, która została w plastikowej miseczce przelałem sobie do mniejszego kubeczka i sam również zacząłem jeść.
Agr.. co robić, co robić. Z jednej strony minęło już dużo czasu i w ogóle, ale.. ehh, niech Bóg mu sprzyja.
-Pewnie, że możesz. -pamiętaj Stark i również daj mu kredyt zaufania, to w końcu działa w obie strony. -Tylko nie zamykaj drzwi i uważaj na siebie.
Chłopak z niespodziewaną radością pokiwał głową i zaczął w błyskawicznym tempie pałaszować śniadanie.
-Wiesz Młody, chyba niedługo zaczniemy przechodzić na normalnie jedzenie, co o tym myślisz? -zapytałem, chcąc choć przez sekundę z nim porozmawiać.
Nie powiem, od jakiegoś czasu czuję, że to wręcz mój obowiązek. Szatyn na chwilę zwolnił, jakby intensywnie nad czym myśląc, po czym oblizując usta, odpowiedział mi.
-Mogę spróbować. Jak sam widzisz, poprawa jest i to spora! Nawet już do ściany zacząłem się przyklejać.. normalnie jak za dawnych lat. -na ostatnie słowa zaśmiał się cichutko, jakby bojąc się wydawać z siebie tego dźwięku.
Ze zdumieniem pokiwałem głową, no bo przecież w końcu byłem świadkiem realnej poprawy stanu zdrowia Petera. W tej chwili poczułem się jak dumny ojciec, który panuje nad wszystkim.
Kto by pomyślał, że i w tej kwestii będę się mylić..
Słuchając jakiejś przesłodzonej muzyki wprost z niedawno włączonego radia kończyliśmy w ciszy śniadanie. Jednak nie była to niekomfortowa cisza, tylko taka, podczas której oboje mogliśmy oddać się swoim, naprawdę wszelakim przemyśleniom. Nawet nie zauważyłem, kiedy zleciało te kilka cennych minut, w czasie których oboje siedzieliśmy już nad pustymi szklankami.
-Ja już pójdę, dobrze? -zapytał niepewnie szatyn, znów spuszczając głowę w dół.
Westchnąłem głośno, ale tym razem przez ciało Petera nie przeszedł wyraźny dreszcz strachu, zupełnie jakby oswoił się z myślą, że jest tu bezpieczny. Uśmiechnąłem się pod nosem na to i nie przedłużając, odpowiedziałem mu.
-Pewnie Młody, nie musisz się mnie o to ciągle pytać. -zabrałem nasze puste już naczynia i włożyłem je do zlewu. -Później do ciebie wpadnę, oki?
Nie żebym mu nie ufał, ale tam jest zbyt dużo ostrych narzędzi. Bardzo ostrych i bardzo chętnych to skrzywdzenia nieletniego bohatera.
-Dobrze.
Mówiąc to, od razu i to w błyskawicznym tempie udał się do swojego pokoju, w nie wiadomym dla mnie celu. Może chciał coś wziąć stamtąd, by nad tym popracować? A może po prostu się przebrać, bo to jego piżama? A może.. nie, z resztą nie jest w tej chwili ważne, później po prostu to sprawdzę.
Dwie godziny. A tak dokładnie to dwie godziny, trzy minuty i dwadzieścia dziewięć sekund minęło, odkąd Parker poszedł SAM do warsztatu i do tej pory ani razu nie widziałem go poza nim. J.A.R.V.I.S potwierdza, nie wychodził, ale żyje oraz jest w jednym kawałku. W tym czasie posprzątałem po wspólnym śniadaniu, pomyłem naczynia, pochowałem wszystkie produkty oraz ogarnąłem samego siebie. Będąc odświeżonym i ubranym w wygodne oraz oszałamiające dresy sportowe o przebojowym, czarnym kolorze i jakąś tam pierwszą lepszą bluzkę ruszyłem lekko przyspieszonym krokiem do mojej.. przepraszam, naszej świątyni. Tak, martwię się o tego dzieciaka jak jasna cholera, ale staram się nie pokazywać tego aż tak. Jeszcze uzna, że mam na jego punkcje niezdrową obsesję, czy coś. A ja.. ja po prostu.. chyba zaczynam go traktować z należytym szacunkiem i jak.. prawie jak własnego, pierworodnego syna. Tak, to chyba też ma na to duży wpływ.
Już tylko metry, dosłownie metry dzieliły mnie od mlecznobiałych, automatycznych drzwi na kod. Z ciężkim sercem oraz strachem podszedłem pod panel, zamierając na chwilę. Chwila, chwila, ta dobiegająca zza drzwi muzyka.. ja ją znam! Czy on właśnie słucha AC/DC?! Kurwa, ma chłopak gust, nie powiem. Z uśmiechem wstukałem kod, otwierając przy tym drzwi, a już w progu przywitała mnie moja ulubiona piosenka tego zespołu, mianowicie "Back In Black". Ahh.. życie nie może być już piękniejsze. Przekroczyłem próg i moim oczom ukazał się naprawdę zaskakujący widok.
Peter Parker, znany szerzej jako Spiderman na chwilowej, jak zgaduję, emeryturze właśnie stoi przed moim stołem, z leżącym na nim, wręcz perfekcyjnie wykonanym czerwono-niebieskim strojem. Podszedłem na palcach ciut bliżej, by przyjrzeć się pracy szatyna, polegającą pewnie na udoskonaleniu kombinezonu. Chociaż szczerze mówiąc nie wiem, co mógłby tam zmienić, bo dałem mu chyba wszystkie możliwe i przydatne bajery. Zarzuciłem mu przez ramię żurawia i.. chwila, chwila, chwila.. to nie jest moje dzieło. Struktura układów wewnętrznych, które zamontowałem przebiega zupełnie inaczej, a kolor był, o ile dobrze pamiętam, o dwa tony jaśniejszy. Z nic nie rozumiejącym wyrazem twarzy spojrzałem na jego zwinnie pracujące dłonie, zasłaniając swoją pochyloną postawą ciała to, nad czym aktualnie pracował. Nagle jakiś mały drucik z impetem wyskoczył spod jego rąk, robiąc przy tym sporo hałasu.
-Cholera. -zaklął.
Po chwili szybko obrócił się i już miał robić krok do przodu, gdy niespodziewanie wpadł na mnie. W błyskawicznym tempie wyrwał się z transu i trząchając głową na lewo i prawo, wyciągnął dłoń przed siebie, niepewnie szukając przeszkody. Nie byłoby w tym nic zaskakującego, gdyby nie fakt, że miał jasnobrązową opaskę na oczy. Pomijając tak nieistotne informacje, jak to, że nucił pod nosem lecącą aktualnie piosenkę oraz pracował jak dobrze zaprogramowany robot, to do chuja jasnego.. on jest ślepy! Czemu będąc tak nisko pochylonym i narażonym na czynniki zewnętrzne w ogóle.. spokojnie Tony, nie denerwuj się, nie martw się, na pewno wiedział, co robi.
-Hej. -przywitałem się cicho, aby nie przestraszyć jeszcze bardziej Młodego.
Jednak efekt był zupełnie inny. Na dźwięk mojego głosu, chłopak przerażony odskoczył ode mnie i jakby nie orientując się, z której strony dochodził dźwięk, szybko obrócił się wokół własnej osi. Pech chciał, że potknął się o niesprzątniętą, długą rurę, a po sekundzie jego pośladki boleśnie spotkały się z podłogą.
-Jezu, Peter, nic ci nie jest?! -krzyknąłem wystraszony nie na żarty.
Bądź co bądź, nie chciałem, aby tak to wszystko wyszło. Szybko podbiegłem do niego i złapałem za rękę lekko zdezorientowanego szatyna.
-Jaa.. aaa, to pa.. znaczy, to ty, Tony. -uśmiechnął się do mnie bardzo delikatnie, aż przez chwilę zastanowiłem się, czy to nie było złudzenie. -Przepraszam, majsterkowanie mnie całkowicie pochłonęło.
-No właśnie zauważyłem. -zaśmiałem się cicho, pomagając mu wstać. -Nad czym pracujesz.
Chłopak ewidentnie zarumienił się, jakby wstydząc się swojej odpowiedzi.
-No dawaj, Pete, nie wstydź się. -zachęciłem go ciepłym tonem, podchodząc razem z nim do stołu.
Strój był wykonany wręcz perfekcyjnie, każde łączenie, każdy kabelek i płyta główna były ze sobą niemalże idealnie połączone, niemal współgrając ze sobą.
-Wiesz.. -zaczął niepewnie, przejeżdżając dłonią delikatnie po spandexie. -Wiele razy pan na mnie krzyczał, narzekał, wytykał tak proste błędy. I.. ehh.. -ściągnął opaskę i spojrzał w podłogę. -Starałem się uczyć na błędach, ale niejednokrotnie mi to nie wychodziło, a bałem się bardzo zabrania kostiumu. To dla mnie.. niemal jak druga skóra. To w nim czułem się kimś lepszym, kimś bardziej wartościowym. Więc stworzyłem drugi, od podstaw. Każdy kabelek w układzie, każda warstwa materiału, każde łączenie, po prostu wszystko.
Ja.. byłem pod ogromnym wrażeniem. Toż przecież to wyglądało, jak dzieło jakiegoś sześćdziesięcioletniego geniusza z przynajmniej czterdziestopięcioletnim stażem! Z resztą, nie dziwię się, dzieciak naprawdę jest dobry w te klocki. Jednak tylko jednego małego szczegółu brakowało mi do spójnej całości.
-Ale.. dlaczego w ogóle go stworzyłeś? Mój był nieodpowiedni?
Chłopak zawahał się, mocno pocierając swoje przedramiona.
-B-bałem się, że gdy wkurzy się na mnie tak, jak kie-edyś, to znów zabierzesz mi s-strój. Zabierzesz mi moją ucieczkę od przyzie-ziemnych problemów. Zabierzesz tą lepszą część mnie.
Jego słowa spadły na mnie jak grom z jasnego nieba. Nigdy nie patrzyłem na to w ten sposób, nigdy nie próbowałem nawet zrozumieć, co ten skrzywdzony przez los dzieciak może czuć. Żal ścisnął moje biedne serce. Idiotą się rodzi i coś w tym jest.
-Chcesz mi wszystko wyjaśnić? Wiesz, pochwalić się swoim dziełem? -zapytałem go i po raz pierwszy w jego jasnych oczach zobaczyłem iskierkę radości.
Iskierkę, którą widziałem w dniu, gdy go poznałem i potem przyczyniłem się do jej zgaszenia.
Mijały godziny, a chłopak z zapałem kontynuował swój wywód.. gdyby nie jeden, drobny szczegół. Krew niewiadomego pochodzenia na jego przedramionach, która sporą ilością zabrudziła ciemny materiał. Czyżby nie było tak dobrze, jak mi się wydawało?~2668~
Tak jak wspomniałam na swojej tablicy, tak i oto jest ten bonusowy rozdział! Czemu? A tak o, w prezencie, bo czemu też nie! Jest wena, korekta została dokonana(+1000 słów do wersji podstawowej xD), więc czemu miałabym go trzymać prawie tydzień xD
Ahh, ponowną, mroczną passę głównego bohatera czas zacząć!
Raczej wątpię, że pojawią się jeszcze jakieś bonusowe rozdziały, więc pozdrawiam Was wszystkich bardzo serdecznie i do poniedziałku <3
Ps. Przepraszam za opóźnienie, drobne komplikacje przy publikacji (wattpad nie lubi współpracy ze mną chyba :()
CZYTASZ
I'm so tired
Fiksi Penggemar"Wszedłem do pokoju i chwiejnym krokiem skierowałem się w stronę pożółkłego materacu, który kuł nie wiadomo czym w plecy, gdy się na nim leżało. Jak tak dalej pójdzie, to po prostu się wykończę, chociaż.. może dla świata oraz dla mnie to i lepiej? N...