Rozdział 14

1.7K 153 18
                                    

  Miesiąc.
  Minął miesiąc odkąd miałem atak paniki.
  Minął miesiąc odkąd zacząłem miewać koszmary.
  Minął miesiąc odkąd.. w miarę pogodziłem się z tym, że jestem sam w tym wielkim świecie.
  Minął jeden, pierdolony miesiąc, w ciągu którego odkryłem, jak wielkim, życiowym przegrywem jestem.
  Z zamglonym wzrokiem spojrzałem na znajdująca się przede mną, zbudowana z cegieł ścianę, która to zasłaniała mi cały widok na ruchliwe ulice, będąc obecnym tylko ciałem w tym brutalnym świecie. Swoim.. wątłym, wychudzonym i poranionym ciałem. No bo właśnie teraz, siedząc na skraju tego chłodnego, ciemnozielonego dachu mojego "domu", zdałem sobie sprawę, jak bardzo moje życie zmieniło się w ciągu tych trzydziestu dni. Jak bardzo moje ciało, mój charakter i podejście do wielu spraw się zmieniło. Westchnąłem smutno, przenosząc swój wzrok na blade, z nielicznymi siniakami dłonie. Przecież jeszcze nie tak dawno z uśmiechem na ustach naprawiałem różne urządzenia, grzebiąc w kabelkach, które to wymagały najczęściej skrócenia lub lutowania, wesoło chodziłem po zakupy dla pewnej osoby, bądź z radością spędzałem czas z kimś innym. Sprawiało mi to przyjemność, głupią radość i jebane szczęście. A teraz? Teraz siedzę sobie sam, z zabandażowanymi przedramionami i w za długiej bluzie, głodny i przemarznięty.
  Dlaczego nic już mnie nie cieszy?
-Nie jesteś tego wart.
  Dlaczego wydaje mi się, że nic nie czuję?
-Bo na to nie zasługujesz. -odpowiedziałem ponownie odruchowo swoim myślą.
  Zabawa z ciocią May i wujkiem Benem zabawkami, samochodzikami, spacery po parku, jedzenie lodów, liczenie samochodów, śmierć, opieka nad ciocią, pocieszanie, radość, wspólna nauka, Ned, wspólny czas, gry, nerdowskie zajęcia, śmierć.
  Śmierć, którą to ja powinienem ponieść.
  Na te dziwne, jakby spowite mgłą wspomnienia nie powiedziałem już nic, nie zareagowałem wcale. Nawet jedna łzą. 
  Czując już coraz to większy chłód, który to zaczął przenikać wręcz do moich kości wstałem i tak po prostu udałem się w stronę drabiny. Nie zeskoczyłem, nie zrobiłem salta, nie zszedłem po ścianie. Niepewnym, rzekłbym nawet lekko chwiejnym krokiem zacząłem schodzić z niej, bojąc się zaufać swojemu instynktowi. Dlaczego? Bo zanikł. Tak po prostu zanikł. Nie czuję już dawnej siły, nie słyszę tak dobrze, nie mam szóstego zmysłu i co najgorsze, mój wzrok ponownie zaczął się psuć.
  Kiedyś, za małego dzieciaka byłem światkiem pewnego.. wybuchu w naszym rodzinnym domu. Nie pamiętam dokładnie, co się wtedy działo, ale niestety bardzo źle wpłynęło to na moje zdrowie. Blask tego wybuchu oślepił mnie, uszkadzając dogłębnie podstawowe struktury oka i zaburzając podstawowe procesy widzenia. Żeby było śmieszniej, miałem ogromne szanse na utratę wzroku, a zbyt mały budżet na operację. Znaczy, moi rodzice mieli. Potem ten ich tajemniczy wypadek czy tam zniknięcie, przejęcie opieki nade mną przez wujostwo i próba leczenia tego. Jednak tak naprawdę, to ten pająk "wyleczył" mnie całkowicie, a nie jacyś nieudolni lekarze. To dzięki niemu nie muszę chodzić w grubych szkłach. Nie musiałem.
  Westchnąłem i schodząc, pogładziłem się po pustym brzuchu, który już od tygodni głośno domaga się jakiegoś.. jakiegokolwiek pokarmu. Tak, chodzę głodny, przez co jestem osłabiony i nie mam swoich głupich mocy. Prosta przyczyna, prosty skutek. Niech ten jebany metabolizm jeszcze zeżre mnie od środka i będzie fajnie.
-Do tego, idioto, zaczynasz gadać do siebie. -szepnąłem, jak gdyby nigdy nic bezwiednie.
  Gdy byłem już na swoim pietrze, to jakimś cudem otworzyłem okno poranionymi rękami i nie wydając żadnego dźwięku, pomału ruszyłem do swojego pokoju.
  Co prawda nie biją nas tutaj jak gdzieniegdzie, ale też nie traktują ulgowo. Jedno przewinienie i nocka w szopie albo na dachu, dzięki czemu opiekunowie mają spokój. Najczęściej jednak każą brakiem dostępu do łazienki, bądź kuchni. Nie powiem, bo przez swoje późne powroty w stroju lub też bez, często zostaje przyłapanym na tym, że światło u mnie się świeci lub po prostu jest u mnie za głośno, przez co nie raz nie dostałem tak potrzebnego mi posiłku.
  W końcu w oddali, gdzieś na końcu korytarza zobaczyłem swoje zniszczone, pozbawione zamka drzwi z numerem dwadzieścia trzy. Wszedłem do pokoju i chwiejnym krokiem skierowałem się w stronę pożółkłego materacu, który kuł nie wiadomo czym w plecy, gdy się na nim leżało. Jak tak dalej pójdzie, to po prostu się wykończę, chociaż.. może dla świata oraz dla mnie to i lepiej? Nie będę musiał co noc w snach oglądać twarzy May, nie będę miał tych pieprzonych wyrzutów sumienia i w końcu odpocznę od ciągłego głodu oraz docinek w szkole.
  Jak przez mgłę spojrzałem w stronę okna, przez które powinienem właśnie przeskakiwać w stroju Spidermana, by ratować niewinnych obywateli od czyhającego na nich zła.. ale nawet superbohater musi czasem wziąć sobie wolne. Ja biorę teraz. Teraz i jutro, i pojutrze.. i chyba już na całe życie. Nie mam siły ani fizycznej, ani psychicznej by dalej iść w to bagno, potocznie zwane życiem. Ale czy śmierć to rozwiązanie? Czy jestem gotów spojrzeć w twarz May i Nedowi?
-Jestem taki słaby. -szepnąłem, zakrywając sobie twarz, chcąc zniknąć.
  Jesteś.
-Niepotrzebny.
  Porzucony.
-Samotny.
  Zabij się w końcu.
  Szybko usiadłem i spojrzałem na swojej przedramiona, wiedziony dziwną chęcią pochlastania sobie tej ręki.
  Jedna kreska, jedna wina. Czy to nie sprawiedliwy układ?
  Mimowolnie pokiwałem głową i złapałem za schowana pod poduszką, zakrwawioną żyletkę. Gwałtownie, chcąc poczuć jeszcze więcej bólu, który choć w najmniejszym ułamku pozwoli mi odkupić winy, odwinąłem bandaż i spojrzałem na poranioną.. ba, wręcz poszarpaną przez ostrze skórę, na której widniały ledwo zagojone rany, dziesiątki strupów i setki jeszcze otwartych.
  Z westchnieniem jeszcze raz spojrzałem w okno i mając przed oczami obraz pełnego siły i chęci do pomocy Spidermana, przybliżyłem ostrze do skóry.
-Za to, że porzuciłeś to, co kochałeś.
  Jedno, długie cięcie wzdłuż innych, ciągnących się ran. Na ziemię poleciały drobne kropelki szkarłatnej cieczy, która spokojnie opuszczając moje ciało i czyniła mnie jeszcze słabszym niż dotychczas. Kochałem bycie w powietrzu, kochałem pomagać bezinteresownie ludziom i kochałem ich wdzięczne uśmiechy.. ale.. nie nadaje się już do tego. Ja.. nie mogę.. nie potrafię.
-Za to, że nie umiesz panować nad swoim życiem.
  Kolejna kreska, większa, głębsza, bardziej bolesna. Przecież to moja wina, że nie zdążyłem ich uratować, przecież to moja wina, że nie zdążyłem na czas, przecież to moja wina, że nie rozeznałem się dostatecznie dobrze w sytuacji i odpowiednio wcześnie nie zareagowałem. Słone łzy opadły na pokryta krwią podłogę, niewinnie mieszając się z nią. Nie umiem panować nad żadną sytuacją. Tylko krzywdzę tym innych.
-Za to, że jesteś słaby, Peter. I to dosłownie. -powiedziałem głosem wypranym z wszelkich pozytywnych emocji.
  Z niewyobrażalną wściekłością zrobiłem chyba najgłębszą ranę, ciągnącą się od nadgarstka, aż po łokieć.
  Sekundy zamieniały się w minuty, a ja ciągle trwałem w bezruchu, uważnie przypatrując się sączącej się z ran krwi. Mrużyłem oczy i lekko nachylałem się, aby cokolwiek zobaczyć, zauważając, że z każdą sekundą coraz gorzej widzę. Przestraszyłem się i wręcz na oślep chodziłem po pokoju, szukając jakiegokolwiek materiału, by zatamować krwawienie. Może to i głupie, ale uważam, że każda kropla, która mnie opuszcza, to jeden, duży krok do utraty wzroku. Ja.. ja nie chce.
  Ze łzami w oczach i wręcz lecącymi smarkami z nosa chwyciłem pierwszą lepszą koszulkę i przyłożyłem do rany, uciskając ją jakoś. Oparłem głowę o poszarzałą ścianę i patrząc w sufit starałem się dostrzec jakikolwiek zarys.. czegokolwiek. Żyrandol? Czemu zniknął? Czemu robi się ciemno, gdy jestem przytomny?! Co się dzieje?!
  Z każdą sekundą widziałem coraz mniej, a coraz bardziej czułem, jakby jakaś niewidzialna siła łapała mnie za gardło, brutalnie odcinając dopływ powietrza. Mój oddech gwałtownie przyspieszył, klatka piersiowa unosiła się i opadała jak gdybym brał udział w jakimś maratonie, ale tlen za żadne skarby świata nie chciał dotrzeć do płuc, nie chciał natlenić mojej krwi. Moje uszy przestały odbierać dźwięk przejeżdżających nieopodal samochodów oraz śmiechu bawiących się na placu zabaw dzieci. Dookoła mnie zapanowała martwa cisza, nawet mój oddech nie był już słyszalny.
  Jednak coś nadal mnie dusiło.
  Z przerażeniem tonąłem w odmętach ciemności, będąc pozbawionym w zupełności dwóch zmysłów. Czy.. czy ja umieram? Nie chce umierać! Nie mogę..

~1278~

  Kolejny, lekko pogmatwany rozdział. No cóż, nikt nie powiedział, że w końcu psychika Petera nie zacznie podupadać ;p
  Mam nadzieję, że widać jego "walkę" myśli, którą odzwierciedla dziwny głos w głowie bohatera ^^
  Jako, że nie wyrobiłam się z rozdziałem, to wstawię go wcześniej (wiem, w ogłoszeniu napisałam, że wieczorem, ale nie sądziłam, że uda się to tak szybko napisać xD) i postaram się następny napisać już na czas ;*
  Pozdrowionka i do poniedziałku <3

I'm so tiredOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz