Od tamtego dnia czas zdaje się przyspieszył, raniąc doszczętnie moje i tak już sponiewierane ciało oraz rozrywając moją powoli umierającą duszę na strzępy.
Minął dokładnie tydzień odkąd w moim życiu zaszła tak drastyczna zmiana, jaką była utrata dwóch najważniejszych osób w moim życiu, cioci i najlepszego przyjaciela, Neda. Minął dokładnie tydzień, odkąd zamieszkałem w domu dziecka w Queens i pokazano mi, jak bardzo nie ważną osobą jestem. Minął dokładnie najgorszy tydzień w moim życiu, a ja jak gdyby nigdy nic leżę sobie w niedzielne popołudnie na śmierdzącym materacu zastanawiają się, czy nie lepiej zakończyć swoje marne życie tu i teraz.
Utkwiłem niemalże puste spojrzenie w brudnym suficie i już któryś raz tego dnia oddałem się.. strasznym, samobójczym przemyślenią.
No bo tak.. jakbym wziął nóż z kuchni, żyletkę, czy nawet kawałek grubego, zaostrzonego szkła, którego tak na marginesie mamy tu pod dostatkiem, i.. i przyłożył go do bladej skóry przedramienia, rozcinając ją oraz wszelkie naczynia krwionośne.. nie. To będzie mój plan D, taki ostatni, ostatni.
Skrzywiłem się na tę myśl i przerwóciłem na prawy, mniej bolący od obrażeń bok, patrząc w okno i skupiając myśli tym razem na czymś innym. Na przykład na tym tygodniu.
Jak gdyby nie patrzeć, to teoretycznie nie działo się nic. Dosłownie. W szkole nikt nie wie.. nikt nawet nie został poinformowany, że Ned.. że on.. został zamordowany, że nie żyje. Niemal od razu do moich oczu napłynęły łzy, które po chwili swobodnie płynęły po moich policzkach i wsiąkały w dawno nie praną pościel. Nikt nie wie, co tak naprawdę się stało, więc nikt nawet o nim nie wspomniał.. no może oprócz nauczycielek, które to wyczytywały jego nazwisko na lekcji i stawiały minus, oznaczający nieobecność. Nikt również nie wiedział, że moja ciocia nie żyje, że nie mam nikogo bliskiego oraz, że jestem w domu dziecka. Nikt.. i nikt się tego ode mnie nie dowie.
Westchnąłem i zmęczony zamknąłem oczy, podsumowując ten tydzień, by czymś się po prostu zająć.
Dostałem pięć jedynek, które będę musiał w najbliższym czasie poprawić.. chociaż.. przeważnie miałem piątki i szóstki z tych przedmiotów, więc wyjebane. Byle by zdać, bo już mnie nie obchodzi moja przyszłość. Bez nich.. jestem niki.
Obróciłem się ponownie na plecy i wspominałem różne, przykre sytuację ze szkoły, bo w sumie tylko takie miałem dotychczas. Ba, robiłem wszystko, żeby tylko mój umysł nie zajmował obraz skrzywdzonej cioci i Neda. Nic nie zachęca bardziej do samobójstwa, aniżeli ich widok, który i tak nawiedza mnie codziennie w snach.. w koszmarach.
"Co Parker, gdzie jest ta twoja odwieczna niańka?", przez moją głowę przeleciały wtorkowe słowa Flasha, po których standardowo nastąpiło uderzenie, trzask i kolejne bite dwie godziny spędzone w zamkniętej szafce. Dwie godziny, które jeszcze bardziej mnie utwierdzały, że nie powinienem żyć. Że nie zasługuje na to.
"Wiedz przegrywie, że twoje grono skurczy się jeszcze bardziej. Czemu? Bo się wyprowadzam, więc sorry, ale zostajesz sam. Miło było, żegnaj" powiedziała na jednym wdechu w czwartek po lekcjach MJ i wyszła jak gdyby nigdy nic z plecakiem na ramieniu ze szkoły. W piątek nie pojawiła się, przestała odpisywać na wiadomości.. odcięła się od koła naukowego, od klasy, ode mnie. Była po Nedzie jedna z niewielu osób, które zamieniły ze mną więcej niż dwa słowa każdego dnia.. i ona.. też mnie opuściła.
Ponownie przetarłem rękawem twarz i podniosłem się do siadu, wwiercając wzrok w szafę, na dnie której spoczywał mój strój Spidermana. Westchnąłem cicho i w akompaniamencie wspaniałego burczenie w brzuchu podszedłem do ledwo stojącego mebla. Po drodze, tak samo jak od paru dni zakręciło mi się w głowie, a obraz na chwilę pociemniał. Na szczęście to częste sytuacje, więc ze spokojem oparłem się o ścianę i zamknąłem oczy, oddychając przy tym głęboko.
Moje ciało potrzebuje mniej więcej trzy, cztery razy więcej jedzenia.. energii niż ciało normalnego, dorosłego mężczyzny. Tymczasem zjadam jeden posiłek dziennie, bo kiedy jest obiad, to jestem jeszcze w szkole, a kiedy jest kolacja, to na patrolu. Już teraz w lustrze widzę, jak bardzo schudłem oraz straciłem na sile. Męczy mnie przejście długiego dystansu z punktu A do punktu B, a co dopiero latanie na pajęczynie. Chociaż, teraz jeszcze nie jest tak źle, ale co będzie za miesiąc, dwa lub więcej? Jak zareaguje mój organizm?
Czując się już lepiej, potrząsnąłem szybko głową, odganiając tym samym mroczne myśli dotyczące mojego wychudzonego już ciała. Z głośnym westchnieniem zostawiłem ten temat za sobą i złapałem swój strój, ubierając go powoli na.. na jeszcze gładką skórę.
Delikatnie naciagniłem maskę na twarz, ostatni raz obrzucając to pomieszczenie bezuczuciowym wzrokiem, po czym wyskoczyłem przez okno. W końcu miasto samo się nie uratuje.. chociaż coraz częściej moim małym marzeniem jest to, aby nic się nie działo. Nie chce akcji, nie chcę pomagać, chce po prostu odpocząć choć na chwilę. Wystrzeliłem porcje sieci, która to przykleiła się do pobliskiego wiezowca i nie zwracając uwagi na to, co dzieje się na ulicy, błyskawicznie wylądowałem na dachu jednego z wyższych budynków w mieście.
-Nie.. -szepnąłem do siebie, upadając przy tym boleśnie na kolana.
W tym samym momencie zaczął kropić deszcz. Nie zważając na nic ściągnąłem maskę i po prostu się rozpłakałem.
-Mam tego dość.. a to dopiero tydzień.
Mój nastrój, moje myśli, moje nastawienie do wszystkiego zmieniało się w zastraszającym tempie, a ja mogłem się temu tylko przyglądać. No bo co mogłem zrobić?
Wiedziałem, że jestem sam.
Wiedziałem, że jestem słaby.
Wiedziałem, że moja psychika podupada.
Wiedziałem, że nie długo albo umrę, albo się zabiję.
Deszcz nabierał na sile, a ja nawet nie myślałem o tym, żeby wracać. No bo po co, nikt tam na mnie nie czeka.
Po jakiś piętnastu minutach podniosłem się do góry i jak w jakimś amoku skierowałem się w stronę krawędzi budynku. Mój pajęczy zmysł szalał, ale do uszu docierała tylko bloga cisza i głos.
-Zrób to.
Nie wiem, czy dam radę..
-Nie jesteś nikomu potrzebny. Nikt cię nie chce ani w szkole, ani w domu dziecka, ani w Avengers Tower. Nawet na mieście nic się nie dzieje.
Ale.. ale ja..
-Skocz, to tylko chwila.
Złapałem się za głowę, próbując jakkolwiek zapanować nad umysłem. Bo w końcu.. nikogo tu nie było.
Odbiegłem ja krawędzi i przyparłem się z całej siły do ściany sąsiadującego budynku, w panice coraz głośniej oddychając. Powoli zsunałem się na dół, jednak to nie uspokoiło moich emocji ani wręcz galopującego serca. Z sekundy na sekundę moja głowa coraz bardziej bolała, a ciało zdawało się pokrywać od środka wilgocią. Byłem przerażony tym co się dzieje, zwłaszcza dziwnym kłuciem w klatce piersiowej, przez które miałem wrażenie, że się duszę. Robiłem coraz bardziej zachłanne wdechy, łapiąc się za głowę. Kolana przyłożyłem do klatki piersiowej, chcąc jakoś zminimalizować rosnący w siłę ból.. ale nic mi nie pomagało. Czułem, jakby moje ciało samo chciało ulec destrukcji, nie pytając mnie nawet o zdanie. Ból w klatce piersiowej rosnął, rozprzestrzeniając się niemalże po całym tułowiu, głową pragnęła wybuchnąć, a moje drżące dłonie niemo prosiły o chwilę spokoju.
I nagle go dostały. Moje głębokie oddechy powoli stawały się coraz bardziej kontrolowane, a ból odchodził w niepamięć. Po jakiś dziesięciu minutach siedizalem z głową oparta o zimny beton i prostymi nogami, dziękując Bogu za przeżycie.
A co jeśli to był znak? Znak z góry, że czas zacząć coś robić? Na przykład.. ciąć się?
Nadal nie będąc do końca świadomy zostałem na dachu, zasypiając po raz pierwszy w jakimś bezpiecznym miejscu.~1200~
Rozdział.. smutny, trochę drastyczny, ale też trochę inaczej pisany. Starałam się odzwierciedlić bałagan w umyśle Petera i jego nowe doznania dotyczące ataku paniki, aczkolwiek nie wiem, czy mi to wyszło. Oceńcie^^
Co tu dużo mówić, do następnego poniedziałku ❤️
CZYTASZ
I'm so tired
Fanfiction"Wszedłem do pokoju i chwiejnym krokiem skierowałem się w stronę pożółkłego materacu, który kuł nie wiadomo czym w plecy, gdy się na nim leżało. Jak tak dalej pójdzie, to po prostu się wykończę, chociaż.. może dla świata oraz dla mnie to i lepiej? N...