Rozdział 19

1.5K 142 47
                                    

  Dziesięć minut.
  Aż dziesięć minut zajęło mi dojście do wniosku, że walka o każdy, nawet ten najmniejszy, najbardziej płytki oddech jest dla mnie po prostu gówno warta. Przecież i tak umrę, prędzej czy później, a od jakiegoś czasu pragnę, aby ten ostatni dzień, te ostatnie minuty nadeszły jak najszybciej. W końcu świat mnie nie chce.. w ogóle ja siebie nie chcę. Jak gdyby nie patrzeć, to nie ja.. to nawet nie jest cień mnie.
  Ale oczywiście co się wtedy musi dziać?
  Oddech powoli, z sekundy na sekundę reguluje się, a tlen jakimś magicznym cudem dostaje się do moich płuc, przez niczym nie ściśnięte gardło. Co więcej, trafia na krwinki, które roznoszą ją po całym ciele. I tak oto jednak nadal żyję, jednak nie mam pierdolonego uczucia, że się duszę, jednak nie umieram z każdą sekundą.
  Pewnie rozmyślałbym o tym jeszcze dłużej, opierając się o przyjemnie chłodną ścianę, ale właśnie w tym momencie poczułem, jak coś niesamowicie ciepłego kapie na moje zimne, przemoknięte wodą spodnie. Odruchowo zamknąłem oczy, tak czy siak widząc tylko czerń, po czym wziąłem jeden, niepewny, aczkolwiek głęboki wdech i.. poczułem krew. Dużo krwi. Momentalnie zemdliło mnie tak mocno, że z pozycji półsiedzącej, obróciłem się niemal o dziewięćdziesiąt stopni w lewą stronę i zwymiotowałem na niedawno mytą podłogę żółcią. Ledwo co podpierając się na obolałym łokciu, delikatnie wytarłem w rękaw mocno spierzchnięte i umazane krwią oraz wymiocinami usta. Miks tych zapachów wpłynął jeszcze bardziej na mnie, przez co zapragnąłem po prostu zniknąć, odejść i choć na chwilę zaznać upragnionego spokoju.
-Dach.. -wyszeptałem niemo, niemal natychmiast podnosząc głowę.
  Jak pomyślałem, tak zrobiłem i już po chwili, podpierając się oczywiście o ścianę, ruszyłem chwiejnym krokiem w kierunku drzwi, by udać się jeszcze te dwa pietra wyżej.
  Szkoda tylko, że zapomniałem, że moje ręce również są ubrudzone krwią.
  Szkoda tylko, że nie zauważyłem, że zrobiłem krwawą ścieżkę prowadzącą do mnie.

Pov. Tony

  Niczym grom z jasnego nieba lub Thor, który pędzi do mojej kuchni, by wyżreć całą zawartość lodówki wsiadłem do auta i każąc J.A.R.V.I.S'owi ustawić w GPS'sie trasę do Petera, wcisnąłem gaz do dechy, wyjeżdżając z ogłuszającym piskiem opon. Niemal od razu, wymuszając pierwszeństwo wjechałem na główną drogę i łamiąc, oczywiście w bezpieczny dla mnie sposób wszelkie możliwe przepisy drogowe, jechałem za niebieską kreską. Zdaje się, że los mi sprzyjał, bo na każdych światłach przejeżdżałem na zielonym, a na przejściach dla pieszych wyjątkowo nikt nie wchodził. Nie wiadomo dlaczego nagle poczułem, że po czole spływa mi strużka potu. Trzęsącą się z nerwów ręką starłem ją, niemal natychmiast ponownie łapiąc kierownicę.
  Wszystko było dobrze, dopóki nie musiałem nagle gwałtownie hamować tuż za zakrętem. Moim oczom ukazał się gigantyczny korek, a gdzieś w oddali rzucały się migające, niebiesko-czerwone światła policji i karetki. Pod wpływem buzującej w moich żyłach adrenaliny wrzuciłem wsteczny i już miałem ruszać, gdy w lusterku zobaczyłem za sobą samochód.. a nawet kilka. Szybko spojrzałem w lewo, a następnie w prawo. Niestety, tam też już zdążył się pojawić blokujące mnie auta.
  Byłem uwięziony.. a czas nieubłaganie uciekał.
-Tylko nie to.. -szepnąłem zrozpaczony, czując jak strach o chłopca ściska mi gardło.
  Chyba jeszcze nigdy w życiu nie byłem aż tak przerażony. Oparłem spocone za strachu czoło o skórzaną, podgrzewaną tego chłodnego wieczoru kierownicę i w głowie budowałem już jedne z najmroczniejszych scenariuszy.
  Rozbita głowa, krew i śmierć.
  Upadek, złamanie kręgosłupa i śmierć.
  Rozcięcie skóry, krew.. mnóstwo krwi sączącej się z naczyń krwionośnych i śmierć.
-Wyznaczam alternatywną trasę. -usłyszałem jakby z oddali robotyczny głos.
  Niemal od razu wyprostowałem się, kierując szkliste już oczy w stronę ekranu wmontowanego w panel. Po chwili pojawiła się tak długa trasa do pokonania pieszo. Ile?
  A mianowicie kilometr. Jeden, pierdolony kilometr, który jest zarówno niewielką, jak i jedną z największych odległości tego dnia. Jeśli się zepnę, to dotrę do jego.. chwila, chwila.. bloku?
-Co.. dlaczego to nie jest mieszkanie May? Przeprowadzili się? -zapytałem cicho sam siebie, niczym prawdziwy wariat. -A chuj.
  Bez dalszych dyskusji złapałem do ręki leżący na siedzeniu pasażera telefon, na którym to również widniała mapa i zostawiając odpalony samochód wraz z kluczykami w środku, po prostu wyszedłem. Gdy tylko poczułem na twarzy chłodny powiew wiatru, to od razu opuścił mnie wszelki strach oraz rozpacz, a została tylko determinacja i chęć pomocy.. byłemu podopiecznemu.
  W ogóle, dlaczego ja to zrobiłem? Dlaczego zakazałem mu kontaktowanie się z sobą? Dlaczego tak szybko o nim zapomniałem?
  Szybko skarciłem się w myślach i ruszyłem biegiem. Teraz nie liczy się urwany ze zmęczenia oddech, nie liczą się iście piekące pod skórą z wysiłku mięśnie, liczy się jak najszybsze dotarcie na miejsce. Na, jak się dowiedziałem siódme piętro. Jednak J.A.R.V.I.S jest czasem bardziej niż bardzo przydatny.
  Po drodze mijałem ładniejsze i bardziej obskurne parki wypełnione ludźmi różnego pokroju, z którymi taki nastolatek na pewno nie powinien mieć styczności. Co rusz skupiałem najlepiej jak umiałem wzrok, by zobaczyć cokolwiek w tych ciemnościach. Niby jest chodnik, niby są lampy.. ale co trzysta metrów! A co, jakby gdzieś w tych ciemnościach czaił się jakiś morderca? Przecież nie da się go dostatecznie szybko zauważyć!
  Karcąc się w myślach za odbiegające od mojej misji wyobrażenia przyśpieszyłem i nie zważając na coraz to bardziej przemakające ubrania, wiatr i możliwą, jutrzejszą chorobę, zacząłem się modlić w myślach do Boga. Tak, ja, ateista.. modlę się.
  W końcu, po prawie dziesięciu minutach szybkiego biegu dotarłem pod jego blok. Wziąwszy głębszy wdech i oczywiście nie poddając się, ruszyłem na odpowiednie piętro. Nie wyrabiając już ze zmęczenia, wręcz wczołgałem się na jego siódme piętro i z goszczącym po raz pierwszym od piętnastu minut w moich oczach przerażeniem spostrzegłem, że jedne drzwi są półotwarte. To był ten moment, w którym dosłownie mnie sparaliżowało, a umysł ponownie podsuwał obrazu jego nieoddychającego już ciała. Jego bladej jak ściana twarzy i sztywnych kończyn. Jego pustego wzroku i..
-Ogarnij się, Stark. -szepnąłem do siebie i niepewnie ruszyłem w stronę uchylonych drzwi.
  Ostrożnie otworzyłem je jeszcze szerzej i już na dzień dobry uderzył mnie intensywny zapach krwi z lekką nutką.. wymiocin? Nie wierząc w to, co czuję, postawiłem pierwszy, niepewny krok w całkiem zwyczajnym, niewielkim mieszkaniu.. a raczej kawalerce. Na pierwszy rzut oka widać było, jakby nikt tu nie mieszkał, a samo mieszkanie miałoby być wystawione na sprzedaż lub oddane w ręce jakiś pośredników. Nie było tu żadnych płaszczy, zdjęć na ścianach czy innych, tak ważnych w osobistym wystroju mieszkania dodatków. Zrobiłem kolejny krok, a moim oczom ukazało się jeszcze więcej.. przerażających szczegółów. To, co na pierwszy rzut oka miało być żółto-czerwonym szalem na dywanie, okazało się być tak naprawdę krwawymi wymiocinami. Z przerażeniem chciałem tam podejść, ale wdepnąłem w jakąś kałużę o dziwnej konsynstencji. Spojrzałem w dół i sam miałem odruch wymiotny, który pomieszany był z jeszcze większym niż uprzednio strachem.
  To..
  ..była..
  ..krew.
  Podniosłem wzrok, a moje oczy kierowane jakąś dziwną siłą spojrzały na białą ścianę z.. odciśniętą ręką. Po moich policzkach popłynęły łzy, a w głowie panował istny bałagan.
  Co?
  Kiedy?
  Jak?
  Dlaczego?
  Rozejrzałem się po całym mieszkaniu i dostrzegłem stłuczony wazon, przesuniętą szafkę oraz rzucony gdzieś w kąt telefon. Czyżbym dzwoniąc.. jeszcze bardziej go przeraził? Czy on.. nie poznał mojego głosu? Szybko potrząsnąłem głową i już chciałem udać się do drugiej części mieszkania, ale spostrzegłem, że na ścianach jest jeszcze więcej krwawych odcisków, które.. prowadziły na zewnątrz. Widząc, że nie ma tu Petera, kierowany dziwnym przeczuciem wyszedłem za drzwi i ruszyłem jeszcze wyżej. Jedno piętro, drugie i krwawy ślad ze ściany przeniósł się na barierkę od drabiny. Bojąc się o to, w jakim stanie zastanę tam chłopaka, zacząłem powoli wspinać się do góry.
  Jeden.
  Pięć.
  Trzynaście.
  Dwadzieścia pięć i popchnąłem w górę metalową pokrywę, która zagradzała mi wejście na dach. Gdy tylko ją uchyliłem, to poczułem na policzkach zimny powiew wiatru oraz wręcz kłująco lodowate, rozpędzone krople wieczornej ulewy. Momentalnie się wzdrygnąłem, ale mając na uwadze dobro Młodego, wszedłem po ostatnich stopniach i prostując się, spojrzałem przed siebie.
  Na dachu nie było nic szczególnego, poza widokiem paru dobrze oświetlonych budynków, ulic oraz gdzieś tam w tle mojej wieży. Normalka. Do tego pusta, średniej wielkości jak na budynek mieszkalny przestrzeń. Jednak coś do tego widoku mi nie pasowało, a mianowicie mała, skulona postać siedząca na krawędzi tego budynku, jakieś dziesięć metrów ode mnie. To musi być on. W blasku ledwo dochodzącego tu światłą latarni ruszyłem szybkim krokiem w jego stronę widząc, że z każdym pokonywanym przeze mnie metrem, Peter coraz bardziej się chwieje. Nagle chłopak jakby stracił przytomność, bo bez żadnych oporów, pchany przez mocny powiew wiatru, powodujący, że sam się zachwiałem, pochylił się do przodu, spadając prawie z trzydziestu metrów w dół.
  Prosto na asfaltową drogę szybkiego ruchu.
-Nie! -krzyknąłem tak głośno, jak tylko mogłem, po czym rzuciłem się w jego stronę.
  Liczyła się każda sekunda.
  Zdążę, czy też nie?

~1430~

I'm so tiredOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz