Rozdział 11

201 16 3
                                    


Poszukiwania Dallas'a muszą na chwilę zostać przeze mnie odłożone na bok. Gdyż po konsultacji z moim towarzyszem oraz zdaniu mu dokładnego raportu z nocnego spotkania z nieznajomą, podjęliśmy decyzję.  W tej sytuacji tak naprawdę mamy tylko jedno wyjście. I choć broniłam się przed tym rękoma i nogami. Walczyłam niczym lwica broniąca swoje małe. Byłam gotowa zabić każdego kto próbowałby mnie nakłonić do tego po rojonego pomysłu. I wiecie co teraz zdradzi Wam Nyks? Przegrałam walkę sama ze sobą. 

Uległam.

Dla świętego spokoju zgodziłam się odwiedzić miejsce, które jeszcze pół wieku temu było uznawane za mój dom. Oazę, w której mogłam skryć się przed niesprawiedliwościami tego i tamtego świata. Piękna, bogata rezydencja, oddana służba, kochający ojciec gotów zabić każdego, który zagrażał mojemu bezpieczeństwu. I cały ten czar prysnął w ułamku sekundy jak za sprawą jednego, szybkiego machnięcia różdżką.

W czasie, gdy Dashan będzie kontynuować nasze poszukiwania w pojedynkę, udam się do przeklętego dworu pozwalając przeszłości dopaść mnie.

Lecz czy powinnam tam uwolnić moją prawdziwą naturę? Dopuścić ją do głosu? Pozwolić, by zew krwi przejął nade mną władzę?

Nie. Nie pozwolę.

3 Dni później

Po intensywnych trzech dniach wędrówki dotarłam do spustoszonych ziem.

Przekroczyłam granicę. Wszelka flora i fauna pozostała za mną w tyle. Samotna wędrówka po opuszczonych, wyschniętych i wyniszczonych połaciach. Popękana, pożółkła niegdyś leśna droga, przy której dziś stoją uschnięte pnie drzew. Doprowadziła mnie do wysokiej, metalowej czarny bramy. 

Oaza bezpieczeństwa, dom pełen miłości, marzeń i odebranych brutalnie wspomnień stoi przede mną otworem.

Wrota do piekieł przeszłości otworzyły się. 

Nie jestem tu sama. Czyżby ktoś spodziewał się mojej wizyty? 

Zawahałam się, ale dotarłam zbyt daleko, by teraz wycofać się jak tchórz. 

Zrobiłam głęboki wdech i wydech, po czym wyprostowałam się dumnie. Przekroczyłam granicę między życiem, a śmiercią. Dostojnym krokiem zbliżałam się do głównych drzwi.

Niegdyś piękne, zielone pałacowe ogrody, pełne różanych krzewów. Zamieniły się wyschnięte ziemie. Trawa utraciła swój naturalny kolor, drzewa i wszelka roślinność umarła. Dach kamiennej altanki zawalił się do próbą upływającego czasu. Fontana po środku ogrodu pękła na pół. Rezydencja utraciła lata swej świetności, a nad nią rozpościera się pochmurne niebo, o którym słońce już zapomniało. 

Z majestatycznej budowli po zrujnowany bastion.

Zatrzymałam się przed wejściem, którego drzwi po chwili gwałtownie otworzyły się.

Przekroczyłam próg.

Wewnątrz budynek, jakby zatrzymał się w czasie. Wszystko wygląda dokładnie tak jak przed moim odejściem. Niesamowite. Poczułam znajome mi uczucie. Dziwne zwłaszcza, że minęło tyle lat.

Czarna wyczyszczona na połysk posadzka. Mahoniowe meble zachowały wciąż stan swojej nowości. Na regałach z książki nie dopatrzyłeś się najmniejszej ilości kurzu. Portrety przodków w dalszym ciągu wisiały po obu stronach głównego korytarza. Ciężkie, czerwone zasłony, pozłacane karnisze oraz portiery, tapety  o popularnych wtedy wytłaczanych wzorach, parawany z ręcznie malowaną dekoracją wszystko to zachowało swój dawny wygląd. Dostrzegłam nawet z daleka nad kominkiem stare, rodzinne zdjęcia, na których jestem jeszcze ja z moimi bliskimi mojemu sercu osobami.

Idąc dalej głównym holem zatrzymałam się na chwilę przy czarny, lekko podniszczonym pianinem. Przejechałam po nim dłonią przypominając sobie jak kiedyś siadałam tutaj z tatą, a on grał dla mnie urzekające melodie. Kochałam nasze wspólne granie, choć zbytnio mu w nim nie pomagałam. Lecz zawsze dokładnie obserwowałam z boku jego wyraz twarzy. Mój tato nigdy zawsze był poważną osobą stroniącą od okazywania uczuć, ale gdy wspólnie graliśmy można było dostrzec delikatny uśmiech na jego twarzy. W momencie gdy się go przyłapało na tym od razu całował mnie w czubek głowy szepcząc, że to tylko mi się przewidziało. Ja natomiast wybuchałam śmiechem, a on wtedy uśmiechał się do mnie jeszcze szerzej. 

Wspaniałe czasy, niestety przepadły i nigdy nie wrócą.

Nagle korytarz rozświetlił się. Złote kinkiety na ścianach dały światło, oświetlając mi przy tym drogę, którą mam się kierować.

On wie, że tu jestem. I chce ponownego spotkania.

Z ściśniętym gardłem dotarłam do sali koronacyjnej. Po wejściu do środka ciężkie mosiężne drzwi zatrzasnęły się za mną. Przez panujący w pomieszczeniu półmrok nie mogłam dojrzeć wszystkiego. 

Jednakże widziałam go.

Siedział na końcu sali na tronie z założoną nogą na nogę, przechyloną delikatnie w prawo głową podpierając się przy tym ręką. Ubrany w czarny garnitur, ciemną koszulę przyodziany czarną peleryną. Założony kaptur skrywał jego twarz.

Ruszyłam na przód. Mężczyzna wstał, zrobił dwa kroki w przód. Zdjął kaptur. Zauważyłam przewiązane czarną opaską oczy. 

Poznałam Cię. Znam cię. Jednakowoż skąd Ty się tutaj wziąłeś?

Stał nieruchomo, dumnie wyprostowany czekając, aż zbliżę się na odpowiednią odległość. Gdy byłam wystarczająco blisko, uklęknęłam przed trzema małymi stopniami, które dzieliły mnie od niego, po czym spuściłam głowę w dół.

-Czekałem - przemówił głębokim wywołującym mroczne odczucia głosem.


The hunters of darknessOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz